niedziela, 9 października 2011

Życie na loterii

   Karola poznałem na jednej z imprez u koleżanki. Wyróżniał się z tłumu. Z przyczyn, których nie mogłem jeszcze wtedy odgadnąć był jedyną osobą, która nie spożywała tam alkoholu. A mimo to świetnie wczuwał się w klimat. Niecodzienny talent powiedziałbym. Gdy w końcu nadszedł moment, w którym wszyscy zajęci byli wyszukiwaniem wygodnego kąta do spoczynku i tempo imprezki zwolniło niemal do zera, Karol zaproponował mi grę w orła i reszką na pieniądze. Mi, bo zdaje się, że oprócz niego byłem ostatnią w miarę trzeźwą osobą, która jeszcze trzymała się na nogach. Nie, nie dlatego że mam mocną głowę. Po prostu nigdy nie lubiłem nadużywać alkoholu. Oczywiście zgodziłem się na jego propozycję, bo powoli nuda zaczynała zalewać pomieszczenie ze wszystkich stron. Zasady gry były proste: jeżeli zgadnę co wypadnie to Karol daje mi stówę, jeżeli nie zgadnę to ja daję stówę jemu.
-To ile rzutów? - zapytał z nieskrywaną radością Karol.
-Dziesięć - odpowiedziałem bez chwili namysłu. Bo „dziesięć” to był nasz taki żarcik matematyczny w liceum.
-Eee, może jedenaście? Tak wiesz, żeby nie było szans na remis.

piątek, 23 września 2011

Kilka mądrych słów

   Pomyślałem sobie, że upchnę tutaj małą paczkę cytatów, tudzież aforyzmów, które w jakiś sposób wywarły na mnie wrażenie i zapadły w pamięć. Niektóre znane chyba każdemu, inne z kolei są już trochę mniej popularne. Większość z nich zdawałoby się jest oczywista, jednak (przynajmniej dla mnie) w pewien sposób uderzająca i wywołująca fale na tafli duszy, że się tak wyrażę z braku lepszego pomysłu. Być może któregoś z czytelników zmuszą do konstruktywnej refleksji, tak jak to było w moim przypadku. A jeżeli macie jakieś swoje ulubione sentencje to będę wdzięczny, jeżeli się nimi podzielicie.

Lepiej z mądrym pieczeń obracać, niż z głupim ją jeść
                              - Samuel Adalberg
"Jeśli myślisz, że potrafisz to masz rację. Jeśli myślisz, że nie potrafisz - również masz rację"
                             - Henry Ford
Człowieka, który nie daje się pokonać, nie da się pokonać.”
Ból jest najlepszym nauczycielem, ale nikt nie chce być jego uczniem. „
                             - Bruce Lee
Marność nad marnościami i wszystko marność
                             - Kohelet
Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie. Pytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju
Nie módlcie się o łatwe życie. Módlcie się o to, żeby być silniejszymi ludźmi
                             - John F. Kennedy
Jedna śmierć to tragedia, milion to statystyka
                             - Józef Stalin.
W nocy wszystkie koty wydają się być panterami
                             Indiańskie przysłowie
Nie można obudzić kogoś, kto udaje, że śpi
                             Indiańskie przysłowie
Twoje życie staje się lepsze, gdy ty stajesz się lepszy
Nieważne skąd przychodzisz, ważne dokąd idziesz
                             - Brian Tracy.
Luck is the residue of design
                             - John Milton
Ludzie prawie zawsze wolą wierzyć nie w to, co można udowodnić, lecz w to, co im odpowiada”  
                             - Blaise Pascal
Kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą
                             - Josef Goebbels
Daj człowiekowi rybę a nakarmisz go na cały dzień. Naucz człowieka łowić ryby a nakarmisz go na całe życie
                             - Chińskie powiedzenie.
Nie wystarczy namierzyć, trzeba jeszcze strzelić
                             - Włoskie przysłowie
Ten, kto nie wytrzyma złego nie dożyje by zobaczyć dobrego
                             - Żydowskie przysłowie
To, co można zrobić kiedykolwiek nigdy nie zostanie zrobione
                             - Szkockie przysłowie
Jeżeli chcesz być poważany, musisz poważać sam siebie
                             - Hiszpańskie przysłowie

   A na koniec cytat z pewnego filmu, pretendującego do miana komedii (niestety, jestem sztywny, więc rzadko którą komedię uważam za komedię), ale mimo to poruszającego wiele istotnych kwestii dotyczących życia oraz szlachetnej postawy, która ostatnio zdaje się nie być w modzie.
Hub:  „Czasami rzeczy, które mogą być prawdziwe ale wcale nie muszą, są rzeczami, w które człowiek powinien wierzyć najbardziej. To że ludzie są generalnie dobrzy; że honor, odwaga i cnota są najważniejsze… Że pieniądze i władza, władza i pieniądze nie mają znaczenia; że dobro zawsze triumfuje nad złem. I chcę, żebyś zapamiętał to… to że miłość, ta prawdziwa miłość... prawdziwa miłość nigdy nie umiera. Zapamiętaj to, chłopcze. Zapamiętaj to. I nie ma znaczenia czy to prawda czy nie. Widzisz, człowiek powinien wierzyć w te rzeczy, ponieważ te rzeczy są warte tego, żeby w nie wierzyć. „
Film nazywa się „Stare Lwy” i naprawdę polecam go obejrzeć.

środa, 14 września 2011

Mała rewolucja w domu

   Z pewnością każde dziecko wie, że rodzice to niemały problem i potrzeba do nich nieskończonych pokładów cierpliwości.  Poziom trudności wychowania sobie grona rodzicielskiego dorównuje czy może wręcz przebija poziom trudności opanowania umiejętności przesuwania przedmiotów siłą woli.
   Początki moich działań mających na celu wprowadzić gry planszowe do naszego domu sięgają odległych czasów. Gdybym przez owy czas zajmował się robieniem kanapek to problem głodu na świecie prawdopodobnie zniknął by na zawsze. Niestety jednak wolałem przekonywać starszą generację do wspólnego spędzania czasu przy planszy. Negocjacje na ten temat bezproduktywnie ciągnęły się w nieskończoność i mimo mojego mistrzostwa w wierceniu dziury w brzuchu, którego zazdrości mi sam Lucyfer, moi opozycjoniści niewzruszenie trwali na swoim stanowisku, że do zabawy spod znaku pionka i kostki wcale wielką chęcią nie pałają. Prawdę mówiąc opuszczała mnie ostatnia nadzieja i myślałem o złożeniu broni i wycofaniu się z tej operacji. Jednak ostatnie dni przyniosły w końcu upragniony przełom na tym polu, bo postanowiłem pokazać im w praktyce jak dobrze można się przy planszówkach rozerwać. Wiadomo, jak rodzicowi palcem nie pokażesz to nic nie zrozumie. Wgramoliłem się więc na strych, i po długich, mozolnych poszukiwaniach natrafiłem w końcu na zapomnianego przedstawiciela gier planszowych, po czym zmusiłem towarzystwo ogniska domowego do wspólnej gry. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania. Tego samego dnia zapadła decyzja o zakupie następnej gry, a w planach mamy wręcz stworzenie całej ich kolekcji. Tak bardzo się tym przejąłem, że sam zacząłem robić swoją własną, autorską grę.  A później przypomnieliśmy sobie, że mamy karty i wydarzenia nabrały błyskawicznego tempa. Wzieliśmy kasę od Monopola i Poker pochłonął nas bez reszty.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Tam gdzie nie znają CocaColi

      Ah człowiek… człowiek jest taki dumny i ambitny. Już dawno temu w książkach Sci-Fi nakreślił wizję podboju kosmosu i kolonizacji pobliskich planet. A teraz, w obliczu zawrotnie gnającego postępu technologicznego, kwestia emigracji z Ziemi gorączkowo zaprząta mu głowę. Więc wysyła sondy kosmiczne na odległe orbity, zgłębia tajemnice fizyki i robi wszystko, żeby swoje marzenie spełnić. Tylko, że…  nawet nie poznał jeszcze dobrze swojej własnej, rodzimej planety. To trochę tak jakby wybierał się do pizzerii na obiad, mimo że w jego lodówce czeka kaczka nadziewana jabłkami, lazania i stek w sosie pieczarkowym. A przynajmniej do takiego doszedłem wniosku, gdy przeczytałem ostatnio o nowo odkrytym indiańskim plemieniu w Amazonii. Plemieniu, które nie ma najmniejszego pojęcia na temat tego, co my wzniośle nazywamy cywilizacją. I uznałem to za fascynujące, co z kolei wywołało lawinę myśli.
   Do głowy zaczęła mi się wciskać masa pytań. No bo co na przykład tacy wyjęci spod cywilizacji Indianie sobie myślą widząc przelatujący samolot? Wierzą, że jest to emisariusz jakiegoś bóstwa czy może wydaje im się, że to jakiś potwór? A gdy pobliska rzeka przyniesie jakieś śmieci człowieka współczesnego, powiedzmy opakowanie po czipsach, to czy dla członka takiego zacofanego plemienia owy śmieć nie staje się czymś na miarę skarbu? Może zrobi z niego bransoletkę i wręczy swojej ukochanej?
   W co bawią się tamtejsze dzieci? Mają jakąś zabawę typu „klasy”? Może jakaś bananowa ruletka albo drzewopol? A czy imprezują? Na pewno imprezują, tylko ciekawe jak to wygląda w ich wykonaniu. Intryguje mnie również czy doceniliby sztukę Picassa i czy przypadłby im do gustu heavy metal… oraz wiele, wiele innych rzeczy.
   Podążając tropem takich myśli dotarłem do kwestii, która bardzo mnie zafrapowała. Otóż zadałem sobie pytanie, czego owi Indianie mogliby się ode mnie, człowieka cywilizowanego, nauczyć. Po wielu wyrwanych włosach i paznokciach stępionych na drapaniu się po głowie z przykrością doszedłem do wniosku, że nic. Naprawdę nie mam pojęcia, co z wiedzy, którą nabyłem mogłoby się okazać dla nich przydatne. Wszystko czego się nauczyłem ma zastosowanie tylko tutaj, w naszym świecie, cuchnącym spalinami, wypełnionym hałasem i ludźmi goniącymi za pieniędzmi. Następnie w mojej głowie nastąpiła kontrofensywa i zacząłem się zastanawiać czego to ja mógłbym nauczyć się od nich? Bez chwili namysłu stwierdziłem, że współpracy oraz podejścia do drugiego człowieka. Bo w ich drakońskim środowisku, żeby przetrwać trzeba trzymać się razem, co buduje fundamentalne dla życia więzi społeczne. U nas, żeby przetrwać często wyzyskuje się albo okrada bliźniego.
   Rozmyślając dalej, zacząłem kontemplować nad skutecznością działania człowieka. Czyli o tym, jak efekty zamierzone potrafią się diametralnie różnić od tych faktycznie uzyskanych. Spójrzmy. Celem wspólnym każdego z nas jest szczęście i ludzkość dąży do tego, żeby było ono coraz łatwiej osiągalne. Stąd wziął się rozwój prawda? Wszystkie wynalazki  i pomysły bezpośrednio lub pośrednio miały się przyczynić do ułatwienia życia. Przez wieki człowiek dokonywał wszelkich starań, żeby świat osiągnął taką formę jakiej dziś jesteśmy świadkami. Setki lat wypełnionych postępem, mających nadać naszemu życiu rajskich odcieni. Czy w takim razie, gdyby zbadać satysfakcję z życia owych „prymitywnych” Indian, którzy dziś żyją tak jak żyli od niepamiętnych czasów i porównać z naszą satysfakcją z życia, to czy bylibyśmy tysiące lat do przodu? Śmiem wątpić.
   I ostatnia już refleksja. Rząd Brazylii zakazał jakiejkolwiek komunikacji z owym nowo odkrytym plemieniem, choćby dlatego, że zwykłe przeziębienie białego człowieka może okazać się dla nich zgubne. I tak myślę sobie… może gdzieś tam w odległej galaktyce istnieje ultra inteligentna rasa, która nas obserwuje i również doszła do wniosku, że lepiej nas utrzymywać w stanie błogiej nieświadomości o swoim istnieniu? Któż to wie…

sobota, 16 lipca 2011

Wysypisko dziwnych myśli

*Im więcej chcesz, tym więcej dostajesz… po dupie.

*Szczęście to takie dziecko. To się w chowanego chce bawić, to w berka.

*Latać można na dwa sposoby. Pokonać grawitację albo udać się tam gdzie jej nie ma. Tylko, że pierw tak czy inaczej trzeba pokonać grawitację.

*Dlaczego ludzie boją się duchów? Przecież gdyby ktoś zobaczył ducha to miałby niepodważalny dowód na istnienie życia pozagrobowego, co moim zdaniem jest jak najbardziej pozytywnym wydarzeniem. No chyba, żeten ktoś boi się, iż zobaczenie ducha to przejaw choroby psychicznej.

*Najwygodniej jest czekać aż owoc sam spadnie z drzewa. Tyle że owoc wtedy może się już okazać popsuty albo nadryziony przez kogoś innego.

*Serce dziewczyny, która desperacko łaknie miłości, jest jak lampa Alladyna. Wystarczy potrzeć, żeby jego właścicielka była gotowa spełnić każde życzenie…

*Im jesteś większy, tym większy rzucasz cień. A nikt nie lubi stać w cieniu.

*Słowa są jak woda, dopasowywują się do naczynia, w którym na chwilę obecną się znajdują…

*Wyobraź sobie, że materializuje się przed tobą dżin i oferuje rzucenie zaklęcia, które sprawi, że Twoje życie będzie wyglądać dokładnie tak jak jak sobie wymarzysz. Niestety jest to początkujący dżin-pierdoła i otwracie się do tego przyznaje, mówiąc że szansa na udane zaklęcie to 60%, a jeżeli zaklęcie się nie powiedzie to Twoje życie potoczy się według najczarniejszego scenariusza. Zgadzasz się przyjąć ofertę dżina? (oczywiście oferta jest darmowa)

*Cierpisz na dziwną chorobę, która za 3 dni sprawi, że zupełnie bezboleśnie umrzesz. Lekarze mówią, że jedyną szansą na przeżycie jest długa i ciężka operacja, która musi zostać koniecznie przeprowadzona BEZ jakiegokolwiek znieczulenia czy narkozy, a do tego szanse na jej powodzenie są znikome, gdzieś w pobliżu 1%. Umierasz w spokoju, czy zgadzasz się na operację?

sobota, 9 lipca 2011

Inny świat

   Przyznaję, Miriam wywarła na mnie spore wrażenie. Drobna Meksykanka podróżująca samotnie autostopem po Europie, nocująca na zasadzie coachsurfingu, przekonana że świat w każdym swoim szczególe jest przezabawnym miejscem, czemu dawała wyraz nieustannymi salwami śmiechu. Bardzo polubiłem jej głos, windowany często do wysokich częstotliwości przez tę jej wewnętrzną radość. Być może dla wielu ludzi głos jest mało istotny, ale nie dla mnie. Jeszcze do niedawna tak jak większość facetów uważałem, że najbardziej atrakcyjnym atrybutem fizycznym dziewczyn jest biust, ale już od jakiegoś czasu to właśnie barwa głosu stała się dla mnie najważniejsza. Niektóre dziewczyny mają taki głos, że choćby przedstawiały mi topografię sklepów ze szpilkami to i tak chłonąłbym każde ich słowo. Zresztą w przypadku Miriam było podobnie. Z racji mojego niezbyt imponującego poziomu znajomości angielskiego połowa jej wypowiedzi do mnie skierowanych była dla mnie zupełnie niezrozumiała. Ale i tak lubiłem jej słuchać.
   W prawdzie moje koleżanki też jeżdżą na autostopa wszędzie gdzie ich szalone myśli poniosą, ale w tej małej Meksykance było coś niezwykłego. Może po prostu to, że była obcokrajowcem, a może to ta jej wesoła otwartość i ufność. Tak czy inaczej to coś wystarczyło, żeby jawiła się dla mnie jak jakąś postać mityczna w stylu Hercules i jemu podobni. Niby spędziłem w jej towarzystwie mało czasu, ale było to jakieś takie egzotyczne doznanie. Zapewne tak samo czułaby się złota rybka, którą wyjęto ze szklanej kuli wypełnionej tylko wodą i żwirkiem po czym wrzucono do wielkiego, kolorowego akwarium pełnego wszelkiej maści atrakcji. Nie oznacza to, że nagle zapragnąłem zerwać z moim domatorstwem. Nic z tych rzeczy, to nie jest moja bajka. W swoich poglądach na ten temat jestem równie stały jak liczba Eulera.  Niemniej na pewno dobrze jest mieć takich znajomych jak ona.
   Najzabawniejsza była dla mnie scena pożegnania, gdy usłyszałem od niej słowa „I wish you happy life” wypowiedziane z czymś jakby ukrytym zwątpieniem, które towarzyszy studentowi zarzekającemu się, że już nigdy nie sięgnie po alkohol. Miriam zdawała się ciągle nie móc uwierzyć, że można żyć w taki sposób jak ja to robię. Prawdopodobnie roześmiałbym się na dobre, gdyby nie to, że jestem raczej sztywny i śmieję się tylko raz w miesiącu. „I wish you happy life” – dobre, to będzie za mną chodzić.

niedziela, 3 lipca 2011

Gdybym wiedział to co wiem

   Tak, pomyłki chodzą po ludziach. Kiedyś na przykład zdarzyło mi się pomylić toaletę damską z męską. Od tego czasu bacznie analizuję oznaczenia na drzwiach łazienek, a w kieszeni zawsze noszę ściągawkę na której mam wyjaśnione co oznaczają owe symbole. Innym razem wracając z kolegą ze szkoły tak bardzo zachwyciłem się pewnym modelem samochodu, że zacząłem się do niego przytulać. Pech chciał, że nie zdążyłem w porę zauważyć, iż w środku zasiadują sobie jacyś ludzie. Ale przynajmniej w jednej kwestii nigdy się nie pomyliłem. Mianowicie w ocenie aktualnego nastroju mojej kotki. Zawsze zakładałem, że jest rozjuszona i zawsze miałem rację!
   Najgorsze jednak jest gdy człowiek żyje w błędzie, a mimo wszystko jest przekonany, że ma rację. Wydaje mu się, że pozjadał wszystkie mózgi włącznie z rdzeniami. Później się okazuje, że owszem pozjadał, ale chyba mózgi jakiś imbecyli albo motyli. I idzie ślepo przed siebie, nieczuły na przekonywania  bliskich, głuchy na rady swojego chomika. Wszystkie znaki na niebie wskazują, że zmierza on w złym kierunku. Rzeczy na jego biurku układają się w magiczne symbole po czym w tajemniczy sposób zmieniają miejsce położenia i trzeba ich szukać. Automatyczne drzwi w sklepie nie chcą się otworzyć za pierwszym razem, a w środku jakaś osoba przed nim wykupiła ostatniego Kubusia, na którego miał wielką ochotę. Wypożycza książkę z biblioteki i zastaje tam podkreślone na jaskrawy kolor podgniłej wiśni słowo „zawróć”. W końcu wychodząc z domu napotyka zdechłą mrówkę, która zginęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Ale on, zadufany człowiek nie zwraca na to uwagi. Brnie dalej. Aż w końcu dochodzi do katastrofy, która na zawsze zmienia dzieje jego życia. Ale wtedy jest już za późno, żeby odwrócić bieg wydarzeń. Musi dźwigać ciężkie brzemię, każdego poranka zastanawiając się jakby to było wspaniale, gdyby nie podjął tamtej złej decyzji. Bywa.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Zwierz

   Jaś miał 6 lat, gdy rodzice sprowadzili do domu psa. Przybyły czworonóg, z racji swoich ogromnych gabarytów, natychmiast otrzymał przydomek Boeing. Momentalnie zyskał też sympatię wszystkich domowników. Ale przede wszystkim sympatię Jasia. Między chłopcem a pieskiem już w pierwszej chwili narodziła się magiczna nić przyjaźni. Jaś robił wszystko, żeby tylko umilić szczeniactwo swojemu pupilowi. Dbał o niego z największą pieczołowitością. Można by powiedzieć, że nie odstępował od niego na krok. Nie raz wręcz zdarzyło się, że spali w jednym łóżku. Z czasem jednak pies stał się na tyle duży, że swoją siłą zaczął zagrażać meblom, dlatego rodzice zgodnie doszli do wniosku, że nadszedł moment, aby Boeing przeprowadził się do hangaru, jak to określił ojciec mając na myśli budę. Oczywiście nie miało to żadnego wpływu na przyjaźń Boeinga z Jasiem. Po prostu chłopiec zaczął spędzać więcej czasu na świeżym powietrzu. Uczucie jakim Jaś obdarzył psa nie mijało nawet z wiekiem.
   Pewnego poranka zresztą jak i każdego innego Jaś wystawił na zewnątrz miskę świeżego jedzenia dla swojego ulubieńca. Jednak zwierzak nie pojawił się pomimo długich, głośnych nawoływań. Wiedziony złymi przeczuciami chłopiec czym prędzej udał się na poszukiwanie Boeinga, ale nie znalazł go ani na posesji, ani nigdzie na drodze, ani w ogóle w okolicy. Pies przepadł jak kamień w wodzie. Pomimo zakrojonej na szeroką skalę akcji poszukiwawczej, obejmującej nawet ogłoszenia w lokalnej gazecie, nie udało się go odnaleźć. Jaś bardzo źle zniósł stratę najlepszego przyjaciela. Nie wierzył, że Boeing tak po prostu go opuścił. Ciągle wypatrywał na ulicę i łudził się, że czworonóg w każdej chwili może wrócić. Ale mijały dni, a pies jak się nie pojawiał tak się nie pojawiał. Rodzice nie mieli serca powiedzieć synkowi, że to definitywny koniec. Przypatrywali się tylko ze smutkiem jak codziennie rano Jaś z wiecznie tlącą się nadzieją w oczach wystawia na dwór nową miskę z jedzeniem.
   Wielka i bezgraniczna była radość chłopca, gdy za którymś razem wystawiając nową porcję posiłku dostrzegł, że miska którą wczoraj wystawił jest pusta. Rzucił się więc pędem na podwórko nawołując ukochanego psa ile tylko miał sił w płucach. I przybiegł do niego wesoło merdając ogonem… jakiś rudy, wychudzony kundel. Najwyraźniej przechodząc ulicą zwietrzył zapach jedzenia i był tak zdesperowany, że zdołał przeforsować ogrodzenie. Jaś rzucił mu zawiedzione spojrzenie, ale jego rozczarowanie trwało tylko chwilę, po czym rzucił się na psa i wyprzytulał na wszystkie strony. Bez chwili namysłu przygarnął go do siebie. Wiedział, że Boeing byłby z niego dumny. A rodzice odetchnęli z ulgą. Ich dziecko znowu było wesołe i pełne życia. Czasami dobrze jest kurczowo trzymać się nadziei. Nawet jeżeli sprawa jest przegrana.

sobota, 18 czerwca 2011

Nieuchwytny

   Zbliżała się północ, więc czym prędzej sięgnąłem po kurtkę uszytą z jakiś podwójnie nieprzemakalnych molekuł i opuściłem moje inteligentne mieszkanie, w języku potocznym zwane kompaktem. Na zewnątrz lało jak z cebra, ale mi to akurat bardzo odpowiadało. Chaotycznie padające ogromne krople deszczu rozczepiały światło miejskich neonów, tworząc w ten sposób coś na wzór kolorowej mgły. Dzięki temu całe miasto nabrało impresjonistycznego wdzięku. Wyglądało jakby zostało namalowane długimi, bardzo nieprecyzyjnymi pociągnięciami stanowczo zbyt grubego pędzla. Takie coś można zobaczyć bardzo rzadko. Bo to nie był normalny deszcz. Normalny deszcz kapie rytmicznie, z natężeniem 4 kropli na centymetr kwadratowy w ciągu minuty. Jak nic znowu nawalił komputerowy system sterowania pogodą. Wydawałoby się, że w trakcie takiej nawałnicy ulice miasta będą opustoszałe. Ale jednak, tu i tam widać było poruszające się z donośnym chlapaniem postaci. Postaci takie jak ja sam, mające nadzieję, że zasłona mroku i deszczu zapewni im anonimowość. Rozejrzałem się, żeby stwierdzić czy nikt mnie nie śledzi, a gdy się zorientowałem, że i tak nikogo nie zobaczę, ruszyłem na miejsce w którym miałem spotkać się z agentem największej firmy zajmującej się poszukiwaniem i odzyskiwaniem wszystkiego.

poniedziałek, 30 maja 2011

Dziwny jest ten świat; epizod pierwszy

    Kiedyś jak byłem mały i głupi (czyli tak jak teraz, z tym że urosłem) wierzyłem, że jeżeli coś jest dobre to świat to doceni i wkrótce wszyscy będą mogli tego zaznać. Innymi słowy myślałem, że dobry produkt sam się wypromuje. Ale wtedy również myślałem, że patelnia to wieżyczka od czołgu dla skrzatów i że klocki lego ożywają w nocy.
   O tym jak wiele jest w stanie zdziałać promocja oraz tworzenie odpowiedniego wizerunku przekonałem się tak naprawdę dość niedawno. Mianowicie natknąłem się na bloga, naczelnego bloggera w Polsce, czyli Kominka, którego popularność , rosnąca normalnie jak opętany bambus, jest dla mnie fenomenem. Oczywiście bardzo lubię Kominka (tzn. może nie samego Kominka, ale jego twórczość, a przynajmniej jakąś jej część ), ale uważam, że w blogosferze można odnaleźć dużo bardziej wartościowe perełki, które takiego aplauzu jak jego blog, się jakoś nie doczekały. Rzecz jasna nie mówię o sobie, bo ja nie jestem nawet godzien sprzątać kup po psie Kominka (jeżeli go ma, a jak nie ma to tym bardziej). Natomiast szczerze uważam, że tacy Voluś i Nivejka piszą od niego lepiej, a mimo to nie zdobyli nawet ułamka takiej audiencji. Oczywiście jestem świadomy, że to nie ta „branża”, że Kominek pisze dla młodzieży, która jest przecież najbardziej aktywną grupą wyjadaczy Internetu, ale mimo wszystko to nie uzasadnia tak wielkich różnic w oglądalności.
   Smuci mnie, że tak wiele smakołyków dla duszy nie jest w stanie się przebić przez komercyjne sito. Boli mnie jak pomyślę, że gdzieś tam daleko jest coś wspaniałego o istnieniu czego nie mam pojęcia.  I że szukanie muzycznych delicji muszę brać w swoje ręce, bo radio mnie w tym nie wyręczy.
   Najgorsze jest jednak to, że ludzka psychika jest na tyle elastyczna, że osoby trzecie mogą ją ugniatać jak plastelinę. Że wszystko można tak zaaranżować, żeby stało się atrakcyjne w oczach odbiorcy. Że można tak przekabacić człowieka, żeby polubił coś, o czym zawsze myślał, że nigdy nie polubi. Marny produkt można sprzedać, tylko dlatego, że ma ładne opakowanie, albo dlatego, że gwarantuje nam on przynależność do jakiejś grupy społecznej. Czasami sama forma staje się po prostu dużo ważniejsza od treści. W ten sposób tandetny plastik unosi się na wodzie, podczas gdy kamienie szlachetne idą na dno. Szkoda trochę, nie?

   PS. Ale zacząłem biadolić, coś mi ten blog popada w ruinę. Plantację farmazonów opanowały chwasty!

wtorek, 24 maja 2011

Ups

   Opowiadanie. Typ: Harlekin; kategoria: gniot. Dla tych, którzy dotrwają do końca tekstu przewidziana jest nagroda w postaci kruchej krówki. Dla tych którzy dotrwają do końca tekstu i nie zbesztają mnie później w komentarzach czeka krówka ciągutka gratis.

   Lidia głównie stała i patrzyła się tępo przed siebie, przyglądając się pustym wzrokiem zebranym w galerii tłumom. Czasami jednak przypominała sobie gdzie się znajduje i starała się udawać zainteresowanie obrazami, które bogato zdobiły ściany. Była to winna autorce, w końcu to jej dobra przyjaciółka. Lawirowała wtedy między ludźmi i po raz setny rzucała znudzonym okiem na kolorowe dzieła. Niektóre były wycenione na kilkanaście tysięcy złotych, a mimo to zawsze znajdował się ktoś chętny, żeby je nabyć. Lidia zazdrościła przyjaciółce talentu. Zazdrościła jej również sukcesu, męża, domu, ogrodu, psa… właściwie wszystkiego, oprócz urody. Bo urody nie musiała zazdrościć chyba żadnej kobiecie, która pojawiła się na tym bankiecie, mimo że sala wypełniona była wieloma pięknościami. Swoim wyglądem lśniła tutaj jak prawdziwy brylant wśród plastikowych koralików.

poniedziałek, 9 maja 2011

Miłość, czyli kto kogo bardziej

   To niesamowite, że wytworzenie pewnych norm moralnych zajęło ludzkości tyle lat, a ich degradacja potrafi nastąpić w ciągu jednej chwili. Kiedyś seks był tematem tabu, a jedna o nim wzmianka wywoływała pąsy na licach damy. No a dzisiaj ludzie zdają się prześcigać w osiągnięciach na tym obszarze. Podejrzewam, że jaskiniowcy podobnie się bawili. Potem człowieczeństwo wyrobiło sobie jakieś zasady etyczne i teraz zrobiliśmy mały krok do tyłu. Nie ma co się dziwić, w końcu jesteśmy zwierzętami. Sztucznie narzucone normy, niezgodne z ludzką naturą muszą ostatecznie się rozsypać. Każdy chce przyjemności, każdy ma popędy i niech sobie robi co chce. No może nie do końca, ale nie mnie to oceniać. (Jeśli czujecie się zgorszeni to bardzo dobrze.)
   Natomiast co mnie drażni to wykorzystywanie ludzkich popędów do zbicia kokosów. Irytują mnie bilbordy, z których doprowadzone graficznie do perfekcji panie szczerzą do facetów biusty i uśmiechają się zalotnie. Chociaż może na bilbordach nie jest jeszcze tak źle. Prawdziwym siedliskiem kuszących reklam jest Internet. Obnażona kobieta staje się tam coraz częściej nierozłącznym elementem reklamy, tak jak ser stał się integralną częścią pizzy. Negliż jest chyba największą dźwignią handlu, więc nic dziwnego, że sięgają po nią nawet twórcy gier. Np. w grze Wiedźmin 2 dzieje się to co dzieje i to bez żadnej cenzury. Tylko wyobraźcie sobie tych napalonych chłopców ustawiających się w kolejkach do sklepów żeby zakupić owy tytuł. Nie ma co, twórcy Wiedźmina będą mieć co opijać. Bo szczucie erotyzmem naprawdę działa efektywnie. Ale to jest chwyt poniżej pasa. Dosłownie! Przedsiębiorcy (zresztą same kobiety też) dobrze wiedzą jak pociągać za sznurki, żeby facet zrobił to czego się od niego oczekuje i wykorzystują to jak tylko mogą. Bo facet to taka marionetka.  I jeżeli jakiś mężczyzna mówi, że nie kręci go biust, to pamiętajcie: albo nie jest to mężczyzna (w sensie psychicznym), albo po prostu ktoś go właśnie dźgnął nożem i zostało mu 5 minut życia. Gdy jakiś jegomość temu zaprzecza to wygląda jak ten kot co zjadł Tweetiego,  który nie przyznaje się do konsumpcji biednego ptaszka pomimo, że wciąż wystają mu pióra z pyska. Przypomnijcie sobie tylko słynny cytat z bash.org.pl: „zarówno duże piersi, jak i duża pupa są dla mnie źródłem ciepła i bezpieczeństwa”. To chyba rozwiało wszystkie wątpliwości, co do natury płci brzydkiej.
   Najsmutniejsze jest jednak to, że miałem pisać o miłości, a wyszło mi coś takiego. No cóż jestem tylko facetem. Jednak spróbuję coś napisać na temat tego szlachetnego uczucia. Kiedyś mojej wspaniałej znajomej dałem linka do utworu Happysad – Długa droga w dół. Jeżeli ktoś nie słyszał jest to kawałek o przeogromnie zakochanym człowieku, który zadłużył się u Amora na astronomiczne kwoty. Oczywiście odpowiedziała mi, że kawałek jest znakomity (w końcu to jeden z najlepszych na polskiej scenie muzycznej). Ale co do jego treści lirycznej miała zastrzeżenia. „Bo czy facet umie tak kochać?”  zapytała. No a kto jak nie facet?! Czy w poezji romantycznej to do cholery kobieta ratowała faceta z opresji, walczyła za niego w bojach z jego imieniem na ustach, klękała przed nim jak wasal, jak jakiś zniewolony kundel i ostatecznie popełniała samobójstwo? O nie, motyla noga, to tylko facet w ten sposób postępował *. Gdzieś miałem nawet przeczytać, że to mężczyźni gorzej znoszą rozstania! Ale nie wiem czy w końcu przeczytałem. Ok, wiem, że to zabrzmi nader prowokacyjnie, ale: kobiety, co wy tak naprawdę możecie wiedzieć na temat burzy hormonalnej, która nas popycha do czynów, których sami po sobie się nie spodziewamy?

* Shakespeare z jego Julią się nie liczy, zresztą ciekawe skąd się wzięło jego nazwisko? Trzęsidzida, heh pewnie zasłużył sobie na taki przydomek

środa, 4 maja 2011

Smaczny dymek

    Komary świętują, bo nadszedł ich upragniony sezon, w którym będą mogły zebrać krwawe żniwo. Ku ich uciesze ludzie aktywowali grill-mode i zaczynają spędzać wieczory na dworze, stając się dla nich łatwym celem. Łupy będą srogie. Czasami mam wrażenie, że gość który wymyślił grilla pracował dla jakiejś szajki tych latających popaprańców! Tak, popaprańców! Wybaczcie, ale okoliczności naprawdę wymagają użycia tak mocnych słów.
   Dobra, ale skąd bierze się takie powodzenie grillowania wśród ludu? W poszukiwaniu odpowiedzi na to wbrew pozorom trudne pytanie przeanalizowałem literaturę znad Mezopotamii oraz stare zapisy Azteków. Wynika z nich, że ludzie dlatego lubią grillować, bo jest to niezwykle podobne do palenia sheeshy. Tylko spójrzmy: jest węgiel, jest piwko, jest towarzystwo. Czego chcieć więcej? Wszyscy dobrze się bawią, czas leci miło i wesoło.  Poza tym zauważyłem, że ludzie zbierający się dookoła grilla stanowią swego rodzaju zamkniętą kastę. Trochę jak Power Rangers, którzy połączyli swoją moc i scalili się w jedno*. Przez to czasami zamieniają się w grono, które dość gwałtownie reaguje na intruzów naruszających im święty porządek imprezki. I takim intruzem miałem nieprzyjemność być.
   Swego czasu będąc konsultantem Oriflame`u wyszukiwałem miejsc, w których zasiadywały tuziny osób i próbowałem się do nich przebić z moimi katalogami. Więc w skrócie mówiąc, chodziłem po domach, w których diagnozowałem symptomy grillowania. Kulturalnie korzystałem wtedy z domofonu i pytałem czy można wejść przedstawić ofertę. I raz o dziwo mnie wpuścili, ale jak się okazało przez przypadek! Nieświadomy pomyłki wszedłem czym prędzej na ichnią działkę i udałem się w stronę gęsto skupionego tam ludzia. Niestety nawet nie zdążyłem dojść, bo jakiś gość się rzucił na mnie i bardzo efektywnie, choć bez użycia brzydkich słów, zasugerował ewakuację. Minę przy tym miał jak tygrys kopnięty w zadek. No zupełnie, jakbym przyszedł mu zabrać tego grilla. Serio, gdyby jedyny sprzedawca orzechów laskowych w okolicy przywitał mnie taką miną, to choćby nie wiem na jakim byłbym głodzie orzechowym to bym ich nie kupił! Dlatego błyskawicznie skuliłem ogon i wycofałem się błyskawicznie w bezpieczne miejsce z dala od jego posesji, jednak jego mina prześladowała mnie jeszcze długo po tym wydarzeniu. Na Świętą Rozwielitkę z Zaczarowanych Wód Gwadalkiwiru, ludzie, wyluzujcie trochę z tymi waszymi grillami.

   *wiem, że może wam być ciężko wychwycić analogię, ale wierzcie mi, że ona tam jest, no przynajmniej w moim świecie

środa, 27 kwietnia 2011

Wspieram Facebooka

   Och, strasznie mnie poniosło i zamontowałem na blogu wtyczkę socjalną z Facebooka (tam gdzieś po prawej stronie). Nie wiem jak to działa, do czego służy, nie wiem też po co to zrobiłem, więc mnie nie pytajcie. Wiem natomiast, że za każdym razem, gdy klikniecie „łapkę do góry” to gdzieś na świecie ktoś się uśmiechnie! A konkretnie ja ( tzn. tak mi się wydaje, bo nikt jeszcze nie kliknął tego, więc tak naprawdę to nie wiem). Nie no żartowałem. Tak naprawdę to za każdym razem, gdy klikniecie „łapkę do góry” zjadam jedną kostkę czekolady, co bardzo raduje moją mamę, gdyż ona by chciała, żebym przytył. Także zróbcie to dla mojej mamy. Oczywiście jeśli nie jesteście w nastroju do klikania to nie klikajcie. Ale to wasze sumienie, nie moje!
   *Jeżeli podejmiecie się trudu kliknięcia w łapkę, to musicie się dodatkowo liczyć z przykrymi konsekwencjami w postaci powiadomień na Facebooku, że właśnie na Plantacji Farmazonów pojawiła się nowa bzdura. No ale przynajmniej będziecie mieć wdzięczność mojej mamy. Wybór jest wasz.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Pod skrzydłami algorytmów

   Każda minuta zainwestowana w zaplanowanie dnia przynosi jakieś 19,612 minut zaoszczędzonego czasu. To trochę tak jakbyście zasadzili ziarenko sekundy, po czym zebrali plon w postaci dorodnej, soczystej minuty. Umiejętność zarządzania własnym czasem to jedna z największych kompetencji ludzi sukcesu. Mogłoby się wydawać, że nie jest to żadne wyzwanie, żeby wyznaczyć sobie zadania do zrobienia, wepchnąć je w jakieś ramy czasowe, a następnie twardo egzekwować. A jednak zaprojektowanie dobrego planu wcale nie należy do prostych czynności. Bo trzeba to zrobić tak, aby osiągnąć najwyższą wartość na wykresie funkcji efektywności i spodziewanych profitów płynących z wykonywanych zadań. Taki Fayol, jeden z twórców naukowego podejścia do zarządzania, przed pójściem na spacer bardzo precyzyjnie wytyczał sobie ścieżkę podróży, kierując się maksymalizacją korzyści z niego wynikających, bo chciał, żeby spacer jak najlepiej spełnił swoją funkcję. Ciekawe czy gość miał przyjaciół? Ale jedno jest pewne. Gość odniósł sukces. 

czwartek, 21 kwietnia 2011

Być niejadalnym - oto jest marzenie.



   Wiele osób na świecie jest oburzonych przerabianiem zwierzęcej sierści na ekskluzywną odzież. Gdy jakaś dama pojawi się na ulicy w dostojnie wyglądającym futrze to musi się liczyć z tym, że zostanie jej przypięta metka „bezdusznej pogromczyni Bogu ducha winnych stworzonek”, która dla zabawy wkłada koty do mikrofalówki, traktuje paralizatorem chomiki oraz głodzi króliki po czym rzuca im sztuczną marchewkę z jakiegoś twardego materiału. Dlatego momentalnie zostanie obrzucona karcącymi spojrzeniami obrońców praw zwierząt, których na takie futro niestety nie stać. Żeby było jasne, wcale mi się nie podoba zabijanie futrzaków tylko po to, żeby ktoś później mógł podkreślić swoją pozycję społeczną poprzez wyrafinowane odzienie. Ale pójdźcie do kurnika i poopowiadajcie tamtejszym kurom o problemach takich powiedzmy norek. Wygdakają was.
   Nowoczesne kurniki to najzwyklejsza fabryka jajek. Kury są tak ciasno upakowane, że nawet nie mogą się obrócić. Jak wiadomo brak minimalnej przestrzeni do życia rodzi agresję, więc kury atakują się nawzajem. Pomysłowy człowiek, żeby nie dopuścić do tego aby kury się powygryzały (bo to by oznaczało tylko straty finansowe), najzwyczajniej obcina im dzioby. W ogóle życie zwierząt hodowlanych, które później trafiają na nasze stoły to najgorszy z możliwych koszmarów. Bo obawiam się, że chów tradycyjny, w którym zwierzęta hodowane są na świeżym powietrzu ze wszystkimi tego zaletami, stosowany jest już tylko w FarmVille.
   W związku z tym jakaś tam garstka osób postanowiła zostać weganami. Trąbi się o tym, że to takie zdrowe, że jest to dieta wolna od nasyconych kwasów tłuszczowych, że daje masę energii i w ogóle sprawia, że Twoje życie staje się szczęśliwe, a wszystkie psy na Twój widok zaczynają machać ogonem. Ale to stek głupot. Człowiek jest wszystkożercą. Jeżeli, ktoś naprawdę bardzo chce się przerzucić tylko na roślinki, to musi posilać się soją, która jest jedyną rośliną zawierającą pełnowartościowe białko. Ale tu jest problem, bo soja jest rośliną, która najczęściej jest poddawana modyfikacji genetycznej. A żywność modyfikowana genetycznie to kolejny temat kontrowersyjny dla Eko-ludzi. Poza tym pojawiły się doniesienia, że soja zmniejsza produkcję testosteronu, co może zniechęcić płeć brzydką do jej spożywania..
   Tak więc trzeba się pogodzić z tym, że zwierzęta umierały, umierają i będą umierać po to żeby było nam dobrze. Tak zorganizowany jest świat, więc nie to jest problemem. Problemem jest brak humanitarnego podejścia do ich hodowania i uśmiercania, wywołany ciągłym dążeniem przedsiębiorców do zwiększania zysków. Z drugiej strony, gdyby nie produkcja masowa, cena jedzenia byłaby dla wielu osób nie do zaakceptowania. Niestety tkwimy nieco w matni.

sobota, 16 kwietnia 2011

Ziewa


   Nawet nie wiecie jak ciężkie życie mają śpiochy. Z jakiś legendach gminnych słyszałem, że kto rano wstaje temu Pan Bóg daje. No ok, ale co to jest to rano? Chyba jeszcze nigdy go nie doświadczyłem.
Marzy mi się tylko, żeby pewnego dnia się obudzić z uśmiechem na twarzy i dostać obiad do łóżka.
I jeszcze koniecznie pamiętać co mi się przyśniło!

czwartek, 14 kwietnia 2011

Bo w kredkach tkwi moc

    Jestem sążniście zaskoczony faktem, że nie narzekałem już od kilku postów. Jest to sytuacja zbójnicko niedorzeczna, dlatego spieszę nadrobić zaległości. No bo nienarzekający Rotek jest zjawiskiem równie często spotykanym co nosorożec tańczący salsę. Albo wręcz polityk mówiący prawdę.
   No więc, przeglądając różne kolorowe gazetki o tematyce psychologicznej co chwila natrafiam na jakieś ilustracje, które swoją pomysłowością i głębią przesłania wprawiają mnie w osłupienie. Mnogość aluzji i metafor uchwyconych przy pomocy kresek po prostu budzi respekt. To niesamowite, że na małym kawałku papieru można zawrzeć tak wielką ilość informacji. Bo jak wiadomo obraz wyraża więcej niż tysiąc Raffaello. Z kolei Raffaello wyraża więcej niż tysiąc słów. Po zastosowaniu wielu algorytmów matematycznych przy pomocy skomplikowanych narzędzi można wyliczyć, że w takim razie obraz wyraża więcej niż naprawdę dużo*  słów.  Nie byłoby w tym nic złego gdyby nie to, że ja sam jestem kaleką plastycznym. Autentycznie przerasta mnie narysowanie czegokolwiek co składa się z więcej niż trzech linii. Na mój widok chowają się ołówki. Z kredkami w ręku wyglądam jak predator w stroju króliczka Playboya. No po prostu wszelkie przybory plastyczne pasują do mnie jak ekstrakt ze skunksa do perfum Armaniego. I bardzo mnie to boli, bo nie mogę znieść faktu, że tracę tak wspaniałą możliwość wypuszczenia swoich myśli na światło dzienne. Yepa, od razu mi lepiej jak się wyżaliłem.
*W przybliżeniu będzie to w cholerę.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Rysią przed siebie.

   Czy jest coś lepszego niż słuchanie muzyki? Jest kilka dziewczyn, na których patrzenie może być do tego porównywalne. Jest wiele miejsc na ziemi, w których przebywanie z pewnością też jest równie fascynujące co doświadczanie melodii. Grałem również w kilka gier i przeczytałem kilka książek, po których długo nie mogłem dojść do siebie, tak byłem nimi oczarowany. No i jest jeszcze zielona herbata z owocem pigwy oraz orzechy laskowe. Czyli może słuchanie muzyki wcale nie jest absolutnym numerem jeden. Ale tą czynność zawsze można połączyć z innymi. I niepodważalnie najcudowniejszą rzeczą na świecie jest kombinacja radio+samochód. Co jak co, ale delikatnie przebijający się ryk silnika przez muzykę najzwyczajniej potęguje doznania płynące ze słuchania. Puszczasz swoje ulubione utwory, dajesz gaz do samej podłogi i znajdujesz się w stanie Nirwany. Oczywiście nie w moim Punto, bo do niego to tylko muzyka poważna pasuje (nie mam nic przeciwko muzyce poważnej, ale niech ona lepiej pozostanie w domu). No bo jak tu niby słuchać czegoś żwawszego, gdy jadąc ma się przed sobą jedynie tyłek jakiegoś ślimaka. Na szczęście rodzice mają lepsze samochody, więc im zabieram.
   Jak rozmawiałem z moim bratem ciotecznym to on też stwierdził, że prowadząc samochód w kierunku zachodzącego słońca, z Guns&Roses w tle, miał najzwyczajniej ochotę zatrzymać czas. Na zawsze. Chwilo trwaj. I tyle. Zacząłem się zastanawiać skąd się biorą te emocje w takich okolicznościach. Może gdzieś w naszej podświadomości mamy zakodowane, że ruch to zmiany. A gdy słuchamy ulubionych kawałków to te zmiany wydają się zmianami na lepsze. Towarzyszy nam przekonanie, że uciekamy od problemów już na amen i zmierzamy do innego wymiaru, gdzie z otwartymi rękami czeka na nas szczęście. Iluzja, bo iluzja, ale jaka piękna. A może po prostu jest to efekt synergiczny wynikający z połączenia dwóch przyjemnych czynności. Nie wiem, ale cieszę się, że człowiek tworzy muzykę i samochody.

wtorek, 22 marca 2011

Polowanie na ludzi rozpoczęte

    Przez sterylnie czystą szybę w laboratorium wpadały ostatnie promienie dnia, nieśmiało rozświetlając pomieszczenie.  Na biurku stała mieniąca się w zachodzącym słońcu klatka, w której znajdowały się dwa osowiałe szczury. Ich opadające aż do samej podłogi wąsy świadczyły o niewymownym przygnębieniu. Zwykle o tej porze klatka była już otwarta i dwaj jej mieszkańcy entuzjastycznie zabierali się do pracy. Ale nie dzisiaj.
   Pinky stał oparty o ściankę i patrzył smutnym wzrokiem na przyjaciela, który siedział załamany w kącie klatki. Mózg wyglądał jak trup. Jego sierść straciła dawny blask. W oczach zgasła pasja, a jej brak podkreślały głębokie wory pod oczami. Najwyraźniej nie spał już od dawna.
- O co chodzi, Mózgu? - zapytał Pinky zatroskanym głosem.
- To już koniec, Pinky. - odpowiedział mu zdruzgotany głos Mózga. Nie było w nim dawnej pewności siebie. Pinky był wstrząśnięty.
- Koniec czego? - kontynuował indagację, jak zwykle nie pojmując spraw oczywistych.
- No nasz koniec - westchnął zapytany – Nie mamy już po co żyć, Pinky. Zawiedliśmy. Nie udało nam się podbić świata. Oni byli pierwsi. Teraz już za późno… - wypowiadając ostatnie zdanie w jego oku zalśniła łza. W takim stanie Pinky nie widział go nigdy.
- Ale jacy oni?
   Serie pytań głupiego szczura zawsze irytowały Mózga, wywołując wybuch gniewu i niedowierzenia jak głupi może być szczur laboratoryjny. Teraz jednak nie miał siły się denerwować.
- Marketingowcy Pinky, marketingowcy… - odrzekł tylko cicho, zaciskając pięści.

   Przyczajeni marketingowcy czyhają wszędzie. Opanowali techniki aburajskich ninja, którzy słyną z aburajskiej skuteczności. Posiedli moc, której nie są w stanie oprzeć się nawet najznakomitsi rycerze Jedi. Przyswoili wiedzę z zakazanych ksiąg, zawierających wiedzę tak bardzo obszerną, że ja pierdolę. I nie zawahają się tego wszystkiego użyć, aby cię przekonać, że twoje życie nie jest pełne dopóki nie pójdziesz za głosem ich rady. Marketingowcy wiedzą, że pieniądze szczęścia nie dają i mają poczucie misji, żeby uwolnić od ich ciężaru jak największą ilość ludzi. A sami biorą na siebie to brzemię i postanawiają cierpieć za pieniądze innych. I nie spoczną dopóki nie wycisną ci ostatniego grosza z portfela albo nie wyzerują konta. Ich troska o dobro ludzkie jest bezgraniczna. Choć czasami muszą sięgać po środki, które nie zawsze wydają się przyzwoite, to pamiętajmy, że cel uświęca środki. Bo widzicie na ekonomii uczą, że głównym celem przedsiębiorstwa jest maksymalizacja zysku. Nie ma przebacz.

piątek, 18 marca 2011

Naprawdę nie wiem skąd on się tu wziął!

   Jasne, że kocham rower. I to pod każdą postacią. Jeżeli ktoś by upiekł mi ciasto w kształcie roweru, to zjadłbym je, nawet gdyby było upieczone z siana i przyprawione uranem. Gdybym był super bohaterem jak Batman to moim symbolem byłby właśnie bicykl. Rower dostarcza więcej przyjemności niż armia pączków dostarcza kalorii. Jeżeli jakiś akwizytor zapukałby któregoś dnia do moich drzwi i powiedział, że sprzedaje maszynę rozkoszy to bez chwili zastanowienia zaprosiłbym go na herbatę i czym prędzej chciał zapoznać się z jego ofertą, myśląc że handluje on rowerami. A teraz już wiosna przejmuje pałeczkę, więc znowu zaczyna się sezon na jeżdżenie. Sezon radości. Ale nie o tym miałem pisać.
   Jakiś niedawny czas temu przyjechał starszy, sympatyczny gość z węglem. Wiecie takie czarne kamyczki, które się pali. Coś jak zioło, tylko że dla pieca. Pomogłem ludkowi rozładować towar, po czym wywiązała się krótka rozmowa. Pan od węgla nie omieszkał stwierdzić, że nasz dom znajduje się na kompletnym odludziu i nic w pobliżu nie ma. Zaraz, zaraz. To, że wyprawę do sklepu planujemy skrupulatnie przez miesiąc, po czym przez następny miesiąc organizujemy zasoby niezbędne do realizacji tego epickiego przedsięwzięcia wcale nie znaczy, że żyjemy na zadupiu! No dobra, kogo ja chcę okłamać. Oczywiście, że żyjemy na zadupiu. Dlatego przyznałem, mu rację mówiąc, że bez samochodu tutaj jest się niczym ogórek zamknięty w słoiku. W wyniku tych zawiłych okoliczności, ziomek uraczył mnie opowieścią o jego czasach. Okazało się, że gdy był mały, samochody właściwie nie istniały. Dlatego w grę wchodziły tylko rowery. I to takie, które wręcz samemu sobie budowali, pokraczne i amatorskie, ale jeżdżące. A dzisiaj… dzisiaj to on widuje wyrzucone na śmieci rowery, takie prawdziwe i zupełnie nie może zrozumieć jak można czegoś takiego się pozbywać. Za młodu pewnie wypiłby całą butelkę tranu, żeby takie cudo posiadać. Z racji moich poglądów gorliwo-skwapliwie mu przytaknąłem, że to się nie godzi, żeby rower taki los mógł spotkać. Następnie podaliśmy sobie ręce na pożegnanie i każdy poszedł w swoją stronę.
  To znaczy on pojechał, a ja udałem się pochodzić trochę po naszym stawiku. Bo wiadomo, nic tak nie relaksuje jak chodzenie po wodzie. Wprawdzie po zamarzniętej wodzie to już nie ten sam efekt, ale zawsze coś. Przechadzając się w tą i z powrotem rzuciłem okiem na małą kupkę śmieci, które z racji jeszcze w miarę świeżej przeprowadzki, wciąż znajdowały się na naszej posesji. I o zgrozo! Leżał tam rower mamy… Ciekawe czy pan od węgla też go dostrzegł?

piątek, 11 marca 2011

Święty Mikołaj była kobietą

   Zaprawdę nikt nie potrafi tak uszczęśliwić faceta jak kobieta, o czym miałem okazję niedawno się przekonać. Widzicie, są ludzie, którzy dzielą się ostatnią zupką chińską z potrzebującymi. Są ludzie, którzy widząc, że zlatujesz ze stoku w formie śniegowej kulki prosto w drzewo, sami rzucą się turlać i ową przeszkodę staranują w ten sposób ją pacyfikując. Obiło mi się nawet o uszy, że są ludzie, którzy rozkręcą swojego laptopa, gdybyś potrzebował śrubek. Jak również podobno istnieją tacy, którzy przetopią swoją biżuterię, jeśli będziesz potrzebował metalów szlachetnych do naprawy wtyczki. Raz na jakiś czas zdarza się wręcz, że znajdzie się osoba, która będzie gotowa służyć ci za przedłużacz, jeżeli nie starczy ci kabla.
   Nawet ja sam kiedyś uczyniłem coś dobrego dla drugiego człowieka. Otóż w liceum zrobiłem koleżance kanapki do szkoły. Ale nawet gdybym narobił tych kanapek tyle, że starczyłoby jej jako prowiant na pieszą wyprawę na Marsa, to i tak byłoby to minimalne nic w porównaniu z dobrodusznością, której stałem się ofiarą. Słuchajcie, to niewiarygodne, ale koleżanka pożyczyła mi pianino! Takie z klawiszami! Nie ucieszyłbym się bardziej nawet gdyby się okazało, że z kranu sypią mi się orzechy laskowe!  To wspaniały, dorodny czyn, za który należy się Pokojowa Nagroda Nobla.  Święty gest po prostu. Naprawdę mógłbym codziennie od kogoś na świecie dostawać pianino i nigdy by mi się to nie znudziło. Mega Bóg zapłać, Magdo. Niech Twoja lodówka zawsze będzie pełna, Internet dopierdalał jak dziki, a kace niech lekkimi Ci będą! Chciałem nawet powiedzieć, że Cię kocham, ale ostatecznie się rozmyśliłem. Ubóstwiam Cię.

   Wiem, że na taką okazję przydałby się raczej jakiś skoczny kawałek, ale niestety nie zdążyłem się nauczyć. "To zanarkand" był moim priorytetem.

wtorek, 1 marca 2011

Pasja buduje, gnuśność rujnuje. Czy jakoś tak.


   Pierwszy rok studiów był prześliczny. Skumulowało się w niemalże tak dużo wspaniałych chwil, co w jednym semestrze liceum. Tzn. bardzo dużo. To więcej niż ilość karaluchów w pobliskim akademiku. Byłem tak zachwycony, że o zgrozo, nabyłem aż dwa podręczniki. Co więcej, kilka razy nawet do tych podręczników zajrzałem. A to dzięki temu, że znalazło się kilku intrygujących prowadzących. Wśród nich był jeden szczególnie osobliwy. Wujek Stan… Tak kazał nam się do siebie zwracać. Bardzo lubił przychodzić na zajęcia w karaibskim wieńcu z kwiatów i wiecznie wietrzył zęby w szerokim uśmiechu. Rany, ileż on musiał w życiu much spożyć, jak tak ciągle lata z tą otwartą paszczą. Do tego, w jego oczach tliło się jakieś wesołe szaleństwo. To trochę sprawiło, że autorytetem w naszych oczach nie był, podobnie jak proca w oczach mrówki nie jest rodzajem transportu.
   Ćwiczenia u wujka Stana opierały się na referatach przygotowywanych przez studentów. Zatem nie trudno się domyślić, że z jego zajęć nie wynieśliśmy żadnej wiedzy. Serio, jestem zdziwiony, że do mowy polskiej określenie „studencki referat” nie weszło jeszcze jako synonim słowa „największy możliwy chłam”. Skutki prowadzenia lekcji przez studenta przypominają  skutki operacji plastycznej dokonanej przez  Edwarta Nożycorękiego.  Jest jeszcze gorzej niż było na początku. Ale nic nie szkodzi. Wujkowi Stanowi nie chodziło o to, żeby wbić nam głupie, suche teksty do głowy. On nas chciał nauczyć czegoś więcej. Nastawienia. Postawy.
   Pierwsze zajęcia były nadzwyczajne i absurdalne. Kazał nam stanąć w kółku, złapać się za ręce i powtarzać za nim słowa: „Drogi bracie, droga siostro, bardzo cię szanuję i zawsze jestem gotów nieść ci pomoc…” jakoś tak to się zaczynało i trochę trwało. Kompletnie jak jakaś modlitwa. Sam Wujek Stan wydawał się być jakimś misjonarzem, próbującym ocalić świat od zła. Podśmiewaliśmy się trochę z niego, ale naprawdę chciałbym, żeby takich ludzi było jak najwięcej. Któregoś razu spojrzał na nas i stwierdził, że chyba nie jesteśmy do końca zintegrowani. Wtedy kazał nam wstać i zacząć się do siebie nawzajem przytulać. I tak nasze studia zamieniły się w nasze małe, wspólne przedszkole. Wujek Stan miał też obsesję na punkcie Żydów. Ciągle nam o nich opowiadał. Mówił między innymi, że ten naród dlatego jest bogaty, bo gdy jeden z nich znajdzie się na szczycie to pomaga drugiemu się tam wspiąć. Natomiast, gdy Polak się znajdzie na górze, to zrobi wszystko, żeby nikt inny się tam nie dostał.
  Jednak prawdziwym przesłaniem jakim chciał się z nami podzielić ten poczciwy człowiek było „nic nie zatrzyma rozpalonej duszy ludzkiej”. To zdanie pojawiało się wielokrotnie na zajęciach, powtarzane aż do znużenia. Podkreślał rolę wewnętrznej motywacji na każdym kroku, tak jakby była ona jakimś absolutem. Przepis na sukces według Wujka Stana był prosty: zaraź swoich współpracowników pasją. Bo dla człowieka z pasją nie ma rzeczy niemożliwych…

wtorek, 22 lutego 2011

0010101101101010001

   Poruszając ostatnio temat przywoływania konkretnych, pożądanych myśli, wtrąciła mi się do głowy koncepcja ludzi-cyborgów. Bo gdyby tak zintegrować układ scalony z naszym mózgiem to można by na przykład gratis dodać pilot do sterowania swoimi myślami. Albo najlepiej niech cyfrowy mechanizm wabienia pomysłów będzie elementem wewnętrznym cybermózgu. Mniejsza o to. Niezwykle mnie zaintrygowała sama wizja takiego świata, w którym biologiczne zdolności człowieka są poszerzone o technologiczne zdobycze cywilizacji. Jakby wyglądał taki świat?
Precyzyjny aż do bólu cebulek włosa, to na pewno. Np. scena w szkole.
-Xavery, ile wynosi objętość narysowanego walca?
-No na oko to około 32,3516611349 cm3, ale żeby dokładniej powiedzieć to musiałbym policzyć…
W tym samym czasie gdzieś w okolicach innej ławki:
-Za ile przerwa?
-13 minut i 7 sekund.
   Eh… co ja gadam, podawanie czasu z dokładnością do sekundy upowszechniło się już od dawna i jest widoczne na każdej nudnej lekcji. Ale przecież to i tak nieważne, bo w świecie cyborgów nawet nie byłoby szkoły. Ściągałoby się wiedzę z Internetu. W mgnieniu oka stawałoby się ekspertem w jakiej się chce dziedzinie życia.
   Na pewno w nowej rzeczywistości pojawiłyby się nowe wrzuty:
-Wyglądasz jak 2 piksele na krzyż
-Ale ty masz wąską szynę danych...
-Twoja stara ciągle jedzie na 32bitowej architekturze!
  Jak i nowe komplementy:
-Gdy na ciebie patrzę wibrują mi tranzystory
-Wow, jesteś rewelacyjnie dopracowana graficznie.
   Bylibyśmy bystrzy. Wychodzisz sobie na dwór, nagle mrużysz oczy i zaczynasz się zastanawiać. Coś to jest nie tak. Rozglądasz się dookoła. Ah, tak! Tych 3 ziarenek piasku tu nie było wcześniej, wiatr je musiał przywiać.
   Pojawiłyby się nowe reklamy. „Masz problemy z pamięcią? Prawdopodobnie atakuje cię skleroza, czyli uszkodzenie sektorów. Na szczęście mamy dla ciebie nasz nowy niezawodny dysk ISK2270, dzięki któremu zapomnisz, że można nie pamiętać. Montaż gratis!”
   Dochodziłoby do wielu kuriozalnych sytuacji.
Spotykają się dwaj koledzy.
-Ty wiesz w końcu wydali łatkę na nasze oprogramowanie eliminującą zawieszki? Bo ludzie zawieszali się nawet soląc zupę.
-No nareszcie. Weź, moja koleżanka zawiesiła się przy jedzeniu i wbiła sobie widelec w podniebienie. Dobrze, że nie w oko…
-Heh, to jeszcze nic. Słyszałem o gościu, który zapętlił się sikając. Tak się biedak odwodnił, że do szpitala trafił. Dobrze, że jest już ta łatka, ale do takich sytuacji w ogóle nie powinno dochodzić…
-No, nie powinno. A pamiętasz jak ktoś kiedyś wypuścił tego wirusa, co sprawiał, że ludzie mówili tylko prawdę?
-Jasne, że pamiętam… straciłem wtedy najlepszego przyjaciela…
Albo…
-Kochanie, możesz podać mi piwo?
-Error #322: Unknown command.
Pierwsze przejawy buntu kobiet…
A może…
-Idziemy na kawę?
-Ok. Podaj mi tylko ip kawiarenki.
   Inna sytuacja, wracasz styrany z pracy.
-Rany, padam z nóg.
-Nie pękaj. Masz, kupiłam baterie o smaku kakaowego grafenu, wszam sobie.
Chociaż z drugiej strony to najlepiej by było przywalić od razu z paralizatora w łeb.
    A najfajniej sprawa przedstawiałaby się ze spaniem. Po prostu się wyłączasz i po równych 8 godzinach, bez pomocy budzika, rześko się włączasz. Oczywiście, przed tą operacją ustawiasz nagrywanie snów.
Oj tak, to byłby wspaniały świat. Albo nie. To wszystko byłoby głupie. Bardzo.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Za spalonym mostem.


   Słońce już dawno schowało się za horyzontem. Na niewielkiej polanie wiatr rozdmuchiwał nieśmiałe kłęby dymu dogasającego ogniska. Wątły blask rozżarzonych kawałków drewna rzucał skromne światło na ogromną sylwetkę człowieka siedzącego w pobliżu ze skrzyżowanymi nogami, przepasanego jedynie kawałkiem zwierzęcej skóry na biodrach. Z jego postury biła nadludzka siła i godność. Pod jego skórą malowały się potężne mięśnie. Były tak wyhartowane, że można było dostrzec każde włókno. Całe jego ciało pokryte było szerokimi bliznami. Pamiątki po wielu zwycięskich bitwach. I to nie tylko z ludźmi. Często przychodziło mu stawać nawet przeciwko niedźwiedziom. Nigdy nie przegrał. Gdyby przegrał to by nie żył, bo wolał umrzeć niż zhańbić się ucieczką. Niegdyś był wodzem plemienia. Powszechnie poważanym i szanowanym. Cieszył się ogromną sławą, wszędzie gdzie tylko doszły o nim wieści. Kiedyś… Ale ludzka natura nie jest ani wierna ani stała, ale za to nad wyraz podatna. Brekoree, chytry lis, siał podstępnie ziarno zwątpienia w sercach jego ludzi. Stopniowo i konsekwentnie podżegał i namawiał do buntu, aż w końcu dopiął swego. Wódz został obalony i wygnany. I teraz siedział tutaj, zapatrzony przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie poruszył się nawet, gdy wyłowił z oddali odgłos zbliżających się szybkich kroków. Z mroku wyłoniły się dwie rosłe postaci.
-Wazuuki!- krzyknął pierwszy z nich zdyszanym głosem - szukamy cię już od połowy księżyca!
    Mężczyzna drgnął na dźwięk swojego imienia. Wiele wody upłynęło, gdy słyszał je po raz ostatni. W samotności spędził tyle czasu, że musiał się zastanowić, czy w ogóle tak właśnie się nazywa. Spojrzał na przybyłych i bez słów wskazał im miejsce do spoczęcia.
-Nie Wazuuki, nie ma czasu na odpoczynek - odmówił energicznie drugi z nich.
    Chwackie chłopy. Wytrwałości nie można im odmówić, pomyślał i przyjrzał się im bliżej. W końcu rozpoznał w nich jego dwóch byłych najznakomitszych gońców. Garoth i Meaguel. Wprawdzie, gdy ostatni raz ich widział, byli jeszcze bardzo młodzi, ale krzepkość najwyraźniej wciąż im służy. Wstał do nich i skinął lekko głową na przywitanie. Mimo, że jego niezapowiedziani goście również odznaczali się pokaźną tężyzna fizyczną, to przy Wazuukim wyglądali jak chude brzozy przy starym dębie.
-Zatem mówcie, co was skłoniło, żeby zadać sobie tyle trudu na odnalezienie banity w tak rozległym świecie. – Ponaglał bez ogródek. W końcu nie było czasu nawet na chociażby zapalenie fajki. Zresztą od zarania dziejów był znany z lakoniczności i lapidarności języka.
-Wazuuki… potrzebujemy cię - wydusił z siebie Garoth, jakby przełamując się przez niewidzialne bariery – Hiszpanie idą! Brekoree nakazał odwrót w stronę Kamiennego Lasu. Tam mamy się wszyscy spotkać. Przyszliśmy po Ciebie, bo chcemy ciebie znów jako wodza.
-Nigdzie nie pójdę- rzucił krótko, treściwie i dosadnie. Naprawdę był w tym dobry. Garoth wprawdzie spodziewał odmowy, jednak ta była tak stanowcza, że stracił rezon, o ile w ogóle go miał. Zapadła grobowa cisza, stali naprzeciwko siebie mierząc się wzrokiem.
-Wazuuki… - wtrącił się nieśmiało Meaguel - tu nie chodzi tylko o Hiszpan. Nasi ludzie krzyczą we śnie, ich ciała jednego dnia biją żarem, a następnego już zioną chłodem… wiecznym chłodem. Do tego panoszy się głód. Wazuuki nie radzimy sobie. Potrzebujemy znowu twardej ręki.
-Dawno, dawno temu podjęliście decyzję. Pozbawiliście mnie władzy. Nie ma odwrotu - wielki wódz był nieugięty.
-Wazuuki! Przełknij swoją dumę - wrzeszczał Garoth już widocznie straciwszy cierpliwość – Zgubisz zarówno nas jak i siebie.
-Być może tak właśnie powinno być.  Może tak będzie lepiej. Może okazaliśmy się niegodni, aby żyć -odparł z goryczą.
   Jego postawa dawała jasno do zrozumienia, że nic nie wskórają. Rzucili mu smutne spojrzenie. Wiedzieli, że nie zdołają go przekonać, znali go nie od dziś. A jednak, gdy ruszali w poszukiwania, tliła się w nich jeszcze nadzieja. Wazuuki zdmuchnął ją w mgnieniu oka. Z jednej strony chwytała ich wściekłość, z drugiej przyznawali w duchu, że sami są sobie winni. Gdyby tylko nigdy nie porzucili swojego wodza…
-Nic tu po nas, idziemy Meaguel. Żegnaj Wazuuki - nie śmieli dalej kontynuować tej krótkiej  dyskusji. Odwrócili się i pognali jak wiatr przed siebie.
   Wazuuki wrócił na swoje miejsce i dorzucił nieco suchych gałęzi do ledwie tlącego się ogniska. Płomień dziko skwiercząc szybko ogarnął nową dostawę. Były wódz spojrzał w niebo. Z góry leciał spadający powoli uschnięty liść, zmierzający powoli kołyszącym ruchem prosto w płomienie. Taki bezwładny. Prosto w unicestwienie. I nic nie może z tym zrobić. Nie może tego zatrzymać. Bezsilny w obliczu praw fizyki. Wobec losu. Mógł dalej rosnąć szczęśliwy na drzewie, ale wolał wybrać swoją drogę…

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...