niedziela, 14 sierpnia 2016

Ciężkie jest życie faceta


       Impreza jeszcze trwała, ale były to już jej zdecydowanie ostatnie podrygi. Stało się jasne, że właśnie osiągała ostatnie stadium, które bezpośrednio styka się z historią. Ale trzeba przyznać, że była to naprawdę suta i zrealizowana z epickim rozmachem biba, czego dowodów było mnóstwo, a wiele z nich zostało uwiecznionych na zdjęciach. Pora była już późna, więc gdyby tylko imprezowicze byli w stanie skoordynować lewą nogę z prawą to pewnie zaczęliby się już rozchodzić, a gospodarz domu, gdyby tylko był przytomny, zacząłby sporządzać wstępny rachunek zysków i strat, z mocnym akcentem na straty. Bo tych drugich były całe hordy. Nowy wystrój domu gospodarza, który kosztował zaproszonych gości niemało wysiłku, przypominał krajobraz po bitwie w której zostały użyte kosmiczne technologie, włączając w to Gwiazdę Śmierci. Gdzie okiem sięgnąć podłoga usiana była zwłokami, zupełnie nie przejmujących się kwestią podłoża na jakim spoczęły. Być może zanim upadły, zdążyły sobie upatrzeć jakiś wygodny kąt, w którym można by spokojnie poleżeć, jednak odległość jaka dzieliła je od tego wymarzonego przytułku okazała się nie do przebycia. Dlatego padały jak popadnie, w ostatnich chwilach świadomości próbując się czymś podeprzeć, w wyniku czego nie dość, że i tak upadały to jeszcze siały spustoszenie dookoła, pociągając za sobą tuziny innych przedmiotów, tworzących teraz na ziemi barwną mozaikę śmieci. Całości wdzięku tego widoku dopełniały ogromne stada butelek poniewierające się wszędzie tam gdzie był jakiś wolny kawałek parkietu. Było ich tyle, że gdyby wziąć wszystkie to można by przelać Śniardwy w inne miejsce zaledwie w kilku turach. Być może gdyby stał jeszcze jakiś stół to część tych butelek znalazłaby na nim schronienie. Ale stoły, z braku części kluczowych dla ich istnienia, już dawno przestały pełnić funkcję do których zostały stworzone.  Taka demolka ścisnęłaby gardło największemu twardzielowi, nawet gdyby dotyczyła tylko szuflady ze sztućcami. A tutaj uległo jej cały mieszkanie. Tak się właśnie kończą imprezy bez zobowiązań odbywające się regularnie u Patryka, o których krążą legendy po całym studenckim światku, a sam Patryk uważany jest za boga melanżu.
- Ja pierdolę, armagedon… - powiedział Marek do siebie, rozglądając się ze zgrozą po pomieszczeniu - Normalnie jak bar po wizycie wkurwionego Stevena Seagala. Albo kilku Stevenów… Dobrze, że Patryk sra kasą…
  
    Marek w odróżnieniu od reszty ekipy był w stanie wyraźnie mówić, bez nawet najmniejszej naleciałości bełkotu. Bo Marek był jedyną osobą, która tego dnia, w tym domu nie piła. Nie z powodów jakiś naiwnych, dennych przekonań. Po prostu jako, że mieszka za kulisami świata, w miejscu do którego promienie słoneczne lecą jakieś kilkanaście minut dłużej niż do takiej powiedzmy Warszawy,  to musiał się tu tłuc samochodem. Wiadomość, czy może raczej świadomość o owej dziwnej właściwości Marka, rozeszła się błyskawicznie wśród zebranych fanów napojów wysokoprocentowych i wzbudziła wielkie zainteresowanie. Marek stał się swego rodzaju atrakcją. Nic dziwnego, w końcu był jak mała wysepka na środku wszechogromnego oceanu. Był jak szóstka na świadectwie szkolnym największego jełopa w okolicy. Ludzie patrzyli na niego tak samo jak by patrzyli na krzesło, które nagle zaczęło lewitować. Z drugiej jednak strony, szybko znaleźli się w takim stanie, że lewitujące krzesło wcale by ich specjalnie nie zdziwiło.
- Ej, Mmaa… Maarek – Tomek wydobył z siebie bulgot skierowany do niepijącego nieszczęśnika. Adresat wiadomości obrócił ku niemu twarz. Tomek szedł w jego kierunku, utrzymując w zasadzie średnio w miarę prosty kurs. To prawda, że wyglądał przy tym jak cyrkowiec balansujący na cienkiej linie, ale nie taki laikowaty cyrkowiec, tylko jak taki który już kilka razy po linie chodził. I kilka razy też spadł. Marek żeby mu ukrócić męki podszedł do niego szybkim krokiem, nie zostawiając mu czasu na zaliczenie gleby.
-Co jest, ziomuś?
- Gaa po bfku, ne? – wyrzucił Tomek z siebie, po czym się roześmiał z powodów zapewne nawet mu nieznanych – Tche wypyem, ne?
- Weź się kurwa ogarnij, bo nie idzie cię zrozumieć - żeby mu pomóc w ogarnięciu się, Marek zdzielił go lekko po twarzy. Cierpliwość miał już na rezerwie.
- No ochujaeś? - uderzony jako tako odzyskał sprawność języka.
- O zobacz, od razu lepiej. To co tam chciałeś?
- Mówieem, że fajna imrezza…
- Z tego co zauważyłem to chodzisz i powtarzasz to od jakieś godziny.
- Oj zamknij mordę… - Tomek odpowiedział odruchowo, gdyż reakcja Marka mocno go zaskoczyła. Jak dotąd każdy po stwierdzeniu, że imprezka jest fajna, potwierdzał to entuzjastycznym „nooo raaacczzzza”. - Kiedy się zbie… zbfff…  kurwa… kiedy jedziesz do domu?
- No właśnie się zbierałem, a co?
- Dobsze, kurwwwa zaebiście wręcz - jego twarz rozjaśnił najradośniejszy typ radości jaki można sobie wyobrazić, a jego ręka wylądowała na ramieniu Marka - To podrzucisz moą dziewoje, ok?
  
    Tak to właśnie jest jak jest się jedyną trzeźwą osobą w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu. Do Marka już wcześniej zaczęło docierać, że tej nocy będzie robił za czyjegoś szofera w momencie, gdy ktoś wpadł na pomysł, żeby zrobić zrzutkę i kupić mu autobus i w miarę jak biba mijała to tylko utwierdzał się w tym przekonaniu. I oto się stało. Niby Marek nie był żadnym niewolnikiem i obowiązku odwozić nie musiał. To w końcu tylko kwestia asertywności. Jednak w tym przypadku nawet nie przyszło mu do głowy, żeby odmówić. Bo po pierwsze, Tomek był jego przyjacielem, a po drugie dziewczyna, którą miał odwieźć… . Co by dużo nie mówić Tomek był ponadprzeciętną osobistością, to też jego dziewczyna, Weronika, była ponadprzeciętnie ładna. Ponad przeciętnie ładna to naprawdę mało powiedziane. Marek, jak i zresztą połowa miasta za czasów swojego szczeniactwa wzdychał do niej nałogowo. Weronika była kompozycją idealną, ekskluzywnym daniem w którym proporcje składników zostały dobrane perfekcyjnie. Była chlubą Matki Natury i sprowadziłaby na drogę hetero nawet najbardziej zaciekłego, ortodoksyjnego geja. Była ucztą dla oczu… i nie tylko. A teraz zalana w sztok miała się z nim znaleźć sam na sam w jego samochodzie. Po ciele Marka przeszedł rozkoszny dreszcz. Szybko się jednak opamiętał.
- No ok, podwiozę ją jak muszę - odpowiedział z najbardziej obojętną obojętnością, na jaką było go stać.
- Dzieki. I pamiętaj, uffam ci – rzucił Markowi spojrzenie, które w założeniu Tomka miało być przyjacielskie, ale po takiej dawce etanolu okazało się być tylko mętne i zdziwione tym, że ściany nie trzymają pionu.
  
    Po kilku minutach, po tym jak udało się odnaleźć Weronikę, Marek prowadził ją w kierunku swojego samochodu. Wbrew jego przewidywaniom dziewczyna nie była tak bardzo napruta. Szła można by wręcz powiedzieć pewnym krokiem. Owszem, trochę jakby na szczudłach, ale wciąż jednak nie ulegało wątpliwości, że nie zapomniała jak się chodzi. A na pewno daleko jej było od bezwładności, którą charakteryzują się worki z ziemniakami. Natomiast była niezwykle uległa i dawała się prowadzić niczym małe jagnię. Dlatego przed oczyma Marka stanął wachlarz możliwości jakie właśnie się przed nim otwierają. To była okazja, o której każdy facet zdrowy na umyśle marzy dość intensywnie. Znowu przeszedł go dreszcz. Potrząsnął nagle głową, jakby chciał otrzepać się z kosmatych myśli. Miał przecież dziewczynę…  chociaż to akurat w tym momencie nie było jakoś bardzo istotne. Najważniejsze było to, że Weronika była dziewczyną jego przyjaciela. Nie byle jakiego przyjaciela. Przyjaciela przez duże P. Zresztą sama Weronika też była jego przyjaciółką, albo przynajmniej dobrą znajomą. Miał nadzieję, że te powiązania powstrzymają go przed instynktownym działaniem. Jednak na wszelki wypadek, żeby nie myśleć o niepodważalnych walorach Weroniki, zaczął powtarzać jak mantrę jakiś wiersz, którego nauczył się na pamięć w liceum.
  
    Gdy znaleźli się nareszcie w samochodzie, starał się całkowicie skoncentrować na prowadzeniu. Pech jednak chciał, że jego pasażerka właśnie dostała słowotoku i zaczynała nawijać co tylko ślina jej na język naniosła. Odpowiadał więc jej zdawkowo jakimiś żartami, co i rusz wywołujących jej wybuch śmiechu, który swoją drogą brzmiał dla niego jak najpiękniejsza melodia. Żarty oczywiście nie były wysokich lotów, ale Weronikę w tej chwili naprawdę wszystko bawiło. Prawdopodobnie zakrztusiła by się ze śmiechu, gdyby zobaczyła niebieskiego ogórka. Chociaż w sumie niebieski ogórek jest całkiem śmieszny - przeszło przez myśl Markowi. Najwyraźniej udzielała mu się atmosfera imbecylizmu, jaką rozsiewała dookoła siebie pijana pasażerka. Nie, w takich warunkach nie dało się o niej nie myśleć. W duszy Marka rozgorzała istna walka pomiędzy dobrem a złem. Wyglądało to jakby aniołek zasiadł po lewej stronie wagi szalkowej, diabełek po prawej a ich ciężar zależał od siły przekonywania ich argumentów. Na tamtą chwilę, można powiedzieć, aniołek miał nieznaczną przewagę. I zapewne by ją utrzymał, gdyby nie Weronika, która zdążyła się otrząsnąć po setnym napadzie śmiechu i zawiesiła ręce na szyi Marka, podsuwając mu swój dekolt praktycznie pod sam nos. To przeważyło szalę na stronę diabełka. I to bardzo dynamicznie. Zupełnie tak jakby jakiś opasły hipopotam przyszedł mu z pomocą i wskoczył na wagę po jego stronie. Po takim zabiegu Aniołek zwyczajnie został wystrzelony w kosmos. Serce Marka, bijące jak dotąd w rytmie rocka, nagle wskoczyło kilka szczebli wyżej i zaczęło bić w rytmie death metalu. Przyrównanie do death metalu jest nieprzypadkowe, doprawdy kilka uderzeń na minutę więcej i Marek przeniósłby się w inny świat. Krew w nim zaczęła wrzeć i spłynęła gdzieś, gdzie na pewno nie przyczyni się do trzeźwego, racjonalnego myślenia swojego właściciela.
  
    Któż wie jakby akcja się rozwinęła, gdyby nie to, że Polska jak długa i szeroka tak pełna dziur na drogach. W związku z okolicznościami, kierowca dostrzegł wielką dziurę w ostatniej chwili, i zdołał ją ominąć tylko dzięki użyciu gwałtownego manewru skrętu w lewo, który rzucił Weronikę powrotem na miejsce pasażera. To trochę schłodziło emocje Marka, chociaż walka w jego duszy trwała dalej. I w takim właśnie stanie wewnętrznego rozbicia, zajechał w końcu pod mieszkanie Weroniki. Dziewczyna jednak wcale nie miała ochoty wychodzić, więc zaczęła udawać, że się przykleiła do siedzenia, co naturalnie uznała za nieziemsko zabawne i zaczęła pękać ze śmiechu. Marek przyjrzał się jej w ten wnikliwy sposób w jaki przyjrzałby się parówce, która o własnych siłach uciekła mu z talerza, i doszedł do wniosku, że na imprezie musiały się dziać pewne rzeczy, które umknęły jego uwadze. A potem, wątpiąc, że uda mu się wytrzymać pokusę przez następne 3 minuty, wyciągnął ją siłą z samochodu i zaprowadził pod drzwi mieszkania, pożegnał się, trochę zbyt czule jak na znajomych, i wrócił do samochodu. Dopiero, gdy zamknął drzwi, w pełni dotarła do niego strata największej szansy w jego życiu.
- Ja pierdolę… taka okazja… kurwa… Kurwa! Jestem największą ciotą jaka chodzi po tym świecie. Kurwa jebana dziura w drodze! –  waląc głową w kierownicę, wyrzucał z siebie lament, powstały na bazie emocji, które porwały go jak fala tsunami.
    
    Gdy wrócił do domu, jeszcze długo nie mógł spać, dręczony fantazjami i podnieceniem.  Cała przestrzeń jego jaźni była wypełniona mieszaniną alternatywnych wizji niedalekiej przeszłości oraz poczuciem niewyobrażalnej straty, jakby trafił szóstkę w lotka, ale zgubił gdzieś zwycięski kupon. Biedny nieszczęśnik nieustannie przewracał się z boku na bok, aż w końcu stwierdził, że nie wytrzyma i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Nie ma sensu wdawać się w szczegóły jego działań mających na celu przywrócenie równowagi psychicznej, najważniejsze, że razem z ulgą powróciła mu trzeźwość umysłu. Do rozluźnionego Marka dotarło w końcu, że przygoda zakończyła się jedynym możliwym szczęśliwym finałem.
-  Heh... niewiele brakowało a bym wpakował się w niezłe bagno. Życie faceta to jednak jest ciężkie, pełne pułapek i zasadzek.  Nie znasz dnia ani godziny próby. Trzeba być czujnym, oj trzeba.– zdobył się jeszcze na krótką refleksję nim Morfeusz chwycił go w swoje błogie objęcia.

piątek, 11 kwietnia 2014

Warto przeczytać. Bardzo.

   „… uczestnikom pewnego eksperymentu powiedziano, że wypadli bardzo dobrze lub bardzo kiepsko na teście sprawdzającym ich wrażliwość społeczną, po czym poproszono ich o ocenienie wartości naukowej dwóch raportów – pierwszy z nich sugerował, że test był ważny; drugi – że nie. Uczestnicy, którzy na teście wypadli bardzo dobrze, uważali, że badania w raporcie uprawomocniającym test przeprowadzono na podstawie doskonalszych naukowo metod niż w raporcie, który wiarygodność tego testu podważał; uczestnicy, którzy na teście wypadli marnie, byli dokładnie przeciwnego zdania.

   Kiedy fakty stanowią wyzwanie dla wniosków, które chcielibyśmy wyprowadzić, analizujemy je znacznie wnikliwiej i bardziej rygorystycznie. Mamy też wobec nich wyższe wymagania. Na przykład, ile danych potrzebowałbyś, Czytelniku, żeby uznać kogoś za osobę inteligentną? Wystarczyłaby ci kopia świadectwa ze szkoły średniej? Wynik testu na inteligencję? A może chciałbyś się koniecznie dowiedzieć, co o tej osobie sądzą jej nauczyciele i przełożeni? Uczestnicy pewnego eksperymentu zostali poproszeni o ocenienie inteligencji innej osoby i zanim byli skłonni wydać werdykt, że jest ona rzeczywiście wyjątkowo bystra, domagali się sporej ilości dowodów. Ale co ciekawe, potrzebowali ich dużo więcej,  gdy osoba była nieznośnie upierdliwa, niż wówczas, kiedy była miła, towarzyska i z poczuciem humoru. Gdy CHCEMY wierzyć, że ktoś jest inteligentny, wystarczy nam jedna rekomendacja, ale kiedy NIE CHCEMY, będziemy się domagać opasłej teki świadectw, wyników testów i potwierdzeń.”

   Jest to fragment książki  „ Na tropie szczęścia” Daniela Gilberta, którą mogę z czystym sumieniem polecić każdemu. Jest to zdecydowanie jedna z najlepszych książek jakie czytałem w życiu. Dzięki klarownemu, nieco humorystycznemu sposobowi narracji i przywoływaniu naprawdę mnóstwa eksperymentów i ich wyników, pozycja ta bardzo skutecznie przybliża czytelnika do zrozumienia wielu mechanizmów psychicznych odpowiedzialnych za osiągnięcie stanu szczęścia.

środa, 16 października 2013

I want to represent an idea

   Często patrzyłem na ludzi konsekwentnie i niestrudzenie dążących do realizacji swoich celów. Przyglądałem się ich wzlotom i upadkom. Podziwiałem jak podnoszą się po porażkach. Jakaś nadludzka siła pchała ich dalej, wciąż dalej. Tą siłą są marzenia. Zazdroszczę ludziom, którzy je posiadają. Ja pożegnałem się z nimi ileś lat temu, gdy zaczęły się problemy zdrowotne. Ciężko żyć bez marzeń. Wstajesz każdego dnia tylko po to, żeby odczuwać ból. Próbujesz wypełnić kartę życia pustymi, nic nie znaczącymi frazesami, powietrzem. Ale nic nie pomaga. Aż w końcu pojawia się ktoś, dla kogo warto żyć, dla kogo warto się starać bez gwarancji na lepsze jutro. Tak po prostu. Dziękuję.

niedziela, 19 maja 2013

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło

  Z wędką przewieszoną przez ramię, przedzierałem się przez chaszcze i pokrzywy wesoło pogwizdując. Jak nie cieszyć się, gdy dookoła było tyle piękna. Gdzie tylko spojrzeć wiosna uśmiechała się tysiącem kwitnących pąków. Rześko wciągałem świeże powietrze, napawając się błogim zapachem przyrody. W końcu dotarłem do celu mojej podróży, czyli do pobliskiego jeziorka, o którym chodziły legendy, że skrywa Atlantydę. Rozłożyłem się wygodnie na trawce, przygotowałem sprzęt rybacki i zacząłem łowić. Ryby niestety musiały być zajęte czym innym, nie wnikam czym, w każdym razie nie brały. Trochę już przysypiałem, gdy nagle spławik rozdyndał się na dobre. Chwyciłem za wędkę i zacząłem kręcić kołowrotkiem jak szalony. Moją ofiarą okazała się złota ryba. Dużo już w życiu złowiłem złotych ryb. Jak byłem mały lubiłem gnębić moje welony, które jednak nie umiały się bawić i szybko pozdychały. Ale ta właśnie przeze mnie złowiona ryba była wyjątkowa.
- Wypuść mnie to spełnię twoje trzy życzenia – powiedziała zrezygnowanym tonem.
   Wyglądałem jakby Harry Potter rzucił na mnie zaklęcie petryfikacji. Stanąłem wryty z wlepionymi w nią oczami i otwartą na oścież gębą. W takiej pozycji sam musiałem przypominać rybę. To najwyraźniej ośmieliło nieco moją ofiarę.
-Co się kurwa gapisz, mów te jebane życzenia i spierdalaj - rzuciła wściekle machając ogonem, na którym zdawały się widnieć trzy paski  - To znaczy miałam na myśli wypuść mnie - poprawiła się niechętnie
   No dobra. Mrużąc oczy, patrząc w siną dal, zastanawiałem się jakie trzy życzenia wymienić. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć, więc musiałem to dobrze przemyśleć. Gdy po długim procesie myślowym już zdecydowałem czego najbardziej potrzebuję, zwróciłem się do złotej ryby:
-No więc, chcę żeby… - zacząłem, ale nie dokończyłem, bo wystarczyło rzucić jedno spojrzenie, żeby się  zorientować, że ryba zdechła z uduszenia, a wraz z nią moje marzenia.
   Ale co tam, najważniejsze, że była to niesamowicie smaczna ryba! Dawno nie jadłem takiej dobrej kolacji.

niedziela, 17 marca 2013

Czyli że co, spalić ten kokon złudzeń?



 Co jak co, ale nasz gatunek jest mistrzem w okłamywaniu innych. Widzieliście kiedyś kota składającego obietnicę posłuszeństwa, a potem nie dotrzymującego jej? Ja nie widziałem, bo kot nigdy by takiej obietnicy nie złożył, dlatego domniemuję, że zwierzęta są umiarkowanie uczciwe. U ludzi natomiast zdarza się to częściej niż… no częściej niż coś, co zdarza się bardzo często w każdym bądź razie.
   Ale nasz gatunek jest w czymś innym jeszcze lepszy niż w okłamywaniu innych. Mianowicie w okłamywaniu samych siebie. Na przestrzeni dziejów ( kocham to sformułowanie ) ewolucja zaopatrzyła nas w milion mechanizmów obronnych naszej psychiki.  Racjonalizacje, przeniesienia, wyparcia ( nie, nie zaparcia ) i takie tam głupoty. A wszystko to by utrzymać poczucie własnej wartości na jakimś tam znośnym poziomie.  I tu pytanie: czy ewolucja czasami nie przesadziła? Czy nie poniosła jej dzika fantazja?
   Moim zdaniem tak. Całkiem bardzo w sumie. Według mnie budowanie swojego życia w oparciu o złudzenia generowane przez nasze mechanizmy obronne i zwichrowane filtry percepcyjne jest jak lot wahadłowcem z Ikei w kosmos. Owszem wystartujecie. Ale możecie odczuwać spory dyskomfort. I może was nie opuścić całkiem rozsądne przeczucie, że istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie dolecicie do celu.
  Dlatego ważne jest, żeby spotkać czasem osobę, która sypnie nam rzeczywistością w oczy, wyleje kubeł kwasu szczerości na nasz zakłamany łeb. Taka osoba jest czymś na kształt Kupidyna, tyle że zamiast miłosnymi strzałami, strzela pociskami prawdy. I używa amunicji dum dum. Po takim trafieniu nie ma co liczyć, że serce się zagoi, trzeba je wymienić na nowe. Prawdopodobnie dużo lepsze. Najlepiej pancerne. Owszem, zajmie to trochę czasu, w którym to będzie się machać kończynami na zmianę z leżeniem kłodą bez życia. Ale po dojściu do siebie chwyta się mocno ster w ręce i wybiera się już poprawniejszy i sensowniejszy kurs. A to chyba jest tego warte?
   Wiecie, napisałem to wszystko tylko po to, żeby dodać na koniec, że to nieprawda. „Bo jest parę złudzeń, które warto mieć by żyć”. A może jednak nie? Sam już nie wiem, jestem zdezorientowany.

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Brniemy coraz głębiej w XXI wiek

   Czuję w kościach, że zbliża się nowy rok! Prawdę mówiąc nigdy nie przywiązywałem do tego wydarzenia żadnej wagi ani niczego innego.  Ot zwykły dzień. Właściwie to zastanawiam się, po co ktoś w ogóle wymyślił nowy rok? Mam dwa tropy. Pierwszy taki typowo polski: żeby mieć pretekst do picia. Drugi: żeby zwiększyć popyt na kalendarze.
   W tym roku jednak ta chwila nie jest mi obojętna.  Bo po pierwsze: pierwszego stycznia oficjalnie zostaję wykreślony z listy studentów mojego kochanego wydziału (a niech im się zawiesi komputer, gdy będą mnie wykreślać!). A po drugie: mam postanowienia! Wiem, wiem, nie warto. Ale jednak, los się musi odmienić. A że los jest uparty, to trzeba mu w tym pomóc.
   W tym (mimo wszystko) szczególnym dniu pamiętajmy o prawnikach, bowiem jak wiadomo wiele ustaw oraz nowelizacji wchodzi w życie z dniem pierwszego stycznia. A to oznacza dla nich konieczność przyswojenia wielu arkuszy głupot. Jeśli dzisiejszej, sylwestrowej nocy spotkacie jakiegoś osobnika powiązanego z systemem prawnym to postarajcie się być dla niego mili.
   No i na koniec życzenia dla wszystkich prosto z serca: coby wam się sznurówki nie rwały, widelce w oka nie wbijały, autobusy cierpliwie na was czekały i żebyście nie wchodzili w drogę czarnym kotom (bo może się okazać, że to mój kot i będą problemy!)

sobota, 27 października 2012

Nie taka jesień straszna jak ją malują

   Pozwólcie, że zabłysnę spostrzegawczością i stwierdzę, że lato się skończyło. No bo naprawdę tak jest. I mimo, że patrzę za okno i usilnie staram się przekonać, że to nieprawda, że lato ciągle jest z nami, że tylko odwróciło się plecami, to niestety pejzaż dostarcza niepodważalnych dowodów, że definitywnie lato przeminęło (próbowałem napisać to zdanie na wiele sposobów, ale za każdym razem brzmiało równie bełkotliwie). Więc nie mogę się już więcej oszukiwać: nastało preludium głupiej zimy, zwane potocznie jesienią. Czas, który najchętniej bym przeczekał zwinięty w kłębek. Ale jednak nie jest wcale tak źle! Bo jeżeli wyjdzie się na dwór, wytrzyma deszcz, pokona wiatr czy ewentualnie śnieg (!) i zajrzy pod opadłe liście, może się zdarzyć, że zobaczymy orzecha. I to nie byle jakiego orzecha, bo orzecha laskowego, króla wśród orzechów. Najbardziej orzechowego orzecha jaki zasiedla naszą planetę. Doprawdy, gdyby nie było orzechów laskowych należałoby je wymyślić. Nie wiem w jakim stopniu moje DNA pokrywa się z DNA wiewiórki, ale kocham je.
   W obiegowej opinii kamień filozoficzny miał zamieniać metale nieszlachetne w szlachetne. W moim przekonaniu kamień filozoficzny to taki, który zamienia ziemię w orzechy laskowe. A król Midas, gdyby był rozsądniejszy, to zamiast zamiany wszystkiego, co dotknie w złoto, powinien sobie życzyć, żeby zamieniało się w orzechy laskowe. Na pewno byłby szczęśliwszy!
   A zatem przechodząc do konkluzji: jesień to czas radości!
   Gdyby kogoś intrygowało, dlaczego tak drastycznie spadła częstotliwość publikowania postów: każdą wolną chwilę wykorzystuję na wynalezienie wykrywacza orzechów.

wtorek, 4 września 2012

I stał się dźwięk

  Pewnie nie wiecie, bo obeszło się to bez większego echa w świecie, ale jakiś czas temu zostałem zmuszony oddać pianino rodowitej właścicielce. Niby byłem na to przygotowany. Niby starałem się udawać, że takie już są koleje losu. Ale jednak, w jednej chwili poczułem się tak, jak musi się czuć pączek bez nadzienia. Beznadziejnie. Zarówno w moim pokoju, jak i w sercu, powstała pustka, której nie dało się niczym wypełnić. Spojrzałem zatem przychylniej na moją gitarę, którą ostatnimi czasami zaniedbywałem. Niestety, moja gitara jest przekonana, że jest patelnią i dźwięki jakie wydaje są tak jakby niezachwycające. Dlatego szybko pojąłem, że długo w tej patowej sytuacji nie wytrzymam i wziąłem się za organizację kapitału umożliwiającego mi zakup własnego pianina! W końcu jestem, w mordę jeża, po zarządzaniu. I wiecie co? Udało się! Kupiłem pianino! Ok, ok. Nie jest tak wspaniałe jak poprzednie, ale ma jedną, całkiem istotną zaletę: jest moje. Moje, moje, moje!
 

sobota, 23 czerwca 2012

Ten niezwykly dzień

       Robert był zwykłym, szarym człowiekiem, idealnie rozpuszczającym się w szarym tłumie. Założył nieodstającą statystycznie pod żadnym względem rodzinę. Miał zupełnie przeciętną żonę oraz dwójkę niewyróżniających się dzieci.  Każdego dnia roboczego opuszczał swoje mieszkanie by bez zbędnego entuzjazmu i zaangażowania piastować swoje urzędnicze stanowisko, marząc jak każdy inny człowiek w swojej powszechności, żeby jakoś z tej powszechności się wybić. Wzlecieć ponad przeciętność, wyróżnić się, błysnąć. Cokolwiek, co pomogłoby podnieść jego wartość we własnych oczach, w którą ostatnio zaczynał powątpiewać. Do starości było mu w prawdzie daleko, ale mimo to czuł, że nadchodzi pierwsza fala kryzysu wieku średniego i trzeba jej przeciwdziałać. Niestety, czy to wierzył w jakiś fatalizm, czy był przesiąknięty konsumpcjonizmem i materializmem, a może to po prostu przez tą swoją zwykłą przeciętność, ale jedynym środkiem jaki według niego mógł go wyciągnąć poza strefę powszechności były pieniądze. Dlatego, gdy pojawiła się okazja by się dofinansować, bez chwili zastanowienia postanowił ją wykorzystać. Łapówka w postaci 25 tysięcy euro, którą przyjął, może i nie stanowi kwoty, która znacząco zmienia życie, ale czasami może się zdarzyć, że wywróci je do góry nogami.
       Wbrew pozorom, Robert nie był w żaden sposób upośledzony moralnie, właściwie to wręcz przeciwnie. Owszem nabył pieniądze w nielegalny sposób, owszem schował je gdzieś głęboko w szafie i owszem nie powiedział o tym nawet żonie. Ale sumienie nie dawało mu spokoju i pomimo tego, że snuł bujne wizje na temat rzeczy, które sobie kupi, to jego samoocena zamiast piąć się w górę, poleciała kilka stopni w dół. Nie taki był plan. Nie trwało to jednak długo. Kilka dni po przyjęciu łapówki nadszedł, nazwijmy to, rozstrzygający dzień.
       Była to sobota, dobry dzień na niecodzienne wydarzenia. Na przykład na zmiany. Poza tym, był to również dzień ojca. Ale po tym jak Robert przyjął standardowe życzenia od swojego nastoletniego syna i po tym jak sam przedzwonił do swojego ojca, dzień ojca stał się już po prostu sobotą. Zwykłą, typową sobotą, a przynajmniej tak się wydawało. Nie można bowiem mówić hop zanim się nie przeskoczy.
- Seweryn! – Robert zakładając buty, zawołał syna z sieni.
- Noo? – odpowiedział mu głos zza uchylonych drzwi pokoju.
- Wychodzę do sklepu. Mama jest u fryzjera, więc zostajecie sami. Uważaj na małą. – odrzekł i wyszedł.
       Seweryn nie bardzo wiedział po co ma uważać na swoją młodszą siostrę. Iza za kilka miesięcy miała rozpocząć edukację w szkole podstawowej, była zatem w stanie sama się sobą zaopiekować. Oczywiście nie miał nic przeciwko, żeby się z nią pobawić, ale z drugiej strony nie miał też nic przeciwko grom komputerowym. A szczególnie przeciwko tej w którą właśnie grał z zaangażowaniem podobnym to tego, z jakim Gargamel próbował odnaleźć wioskę smerfów. To były idealne warunki do działania dla małej Izki, która do tej pory udawała, że śpi. Gdy jednak tylko zamknęły się drzwi za ojcem, dziewczynka szybko się zerwała z łóżka i przystąpiła do realizacji swojego planu-niespodzianki.
       Robert wrócił ze sklepu jakąś godzinę później. Ledwie zdążył przekroczyć próg mieszkania, gdy jego córka przybiegła go przywitać, obdarowując go deszczem serduszek wyciętych z papieru i składając życzenia dla „najlepszego tatusia”. Robert już chciał ją wziąć na ręce, gdy nagle dostrzegł, z jakiego rodzaju papieru są wycięte owe serduszka. W jednej chwili poczuł zimny pot na plecach, jego źrenice przybrały rozmiar spodków, a serce zaczęło walić jak młot pneumatyczny. Nogi się pod nim ugięły, więc chowając twarz w dłoniach usiadł na komodzie.
- Nie mogłam znaleźć kolorowego papieru, więc użyłam tego z twojej szafki – mała Iza nie bardzo rozumiejąc reakcję ojca próbowała nawiązać jakąś komunikację  – Czy… jesteś zły tato? – dodała po tym jak powoli zaczynała podejrzewać, że coś poszło nie tak jak powinno.
Nie. Robert nie był zły. Robert był wstrząśnięty. Robert był przerażony.
-To był drogi papier – odpowiedział oddychając ciężko – bardzo drogi papier…
       Nie mógł uwierzyć w to co się stało. To było po prostu zbyt absurdalne, niedorzeczne. To nie miało prawa się wydarzyć! Jego pieniądze, jego plany, jego marzenia… wszystko w jednej chwili przestało istnieć. Już to wszystko miał i nagle los mu je wyrwał z zaciśniętej kurczowo pięści. Obraz porozrzucanych w przedpokoju szczątków po banknotach omal nie przyprawił go o zawał serca. Żeby wyjść z tej sytuacji ze zdrowymi zmysłami jego umysł zaktywował wszystkie mechanizmy obronne jego psychiki.  Robert w duchu zaczął przekonywać sam siebie, że pieniądze nie są ważne w życiu, że są inne dużo lepsze sposoby wyróżnienia się ze społeczeństwa niż epatowanie bogactwem. Powoli zaczynał wręcz wierzyć, że dobrze się stało. Z każdą chwilą czuł się coraz lżej, coraz lepiej, coraz szczęśliwiej. Szok, którego doznał, był na tyle silny, że zainicjował zmiany w jego osobowości. Ocknął się w końcu z letargu i mocno przytulił swoją córeczkę.
-Dziękuję – wyszeptał – to najpiękniejszy prezent jaki mogłaś mi dać.
       Od tego dnia naprawdę dużo się zmieniło. Robert poświęcił się innym wartościom niż te które można wycenić w jakiejkolwiek walucie. Przestał marzyć o majętnościach, luksusach i wysokim statusie. Przede wszystkim skupił się na rodzinie i  bliskich, ale również i na obcych. Z każdy dniem jego relacje z ludźmi stawały się coraz lepsze, aż w końcu Robert stał się powszechnie znany i lubiany. I niespodziewanie odkrył, że nic więcej do szczęścia nie jest mu potrzebne.

niedziela, 27 maja 2012

Po lewej stronie osi czasu

   Ludzie sukcesu zawsze patrzą przed siebie. Powtarzają, że nieważne skąd idziesz, ważne dokąd idziesz. Przeszłość zostawiają w tyle i na fali teraźniejszości suną z twarzą zwróconą ku świetlanej przyszłości. Nie oglądają się za siebie.
   Natomiast ja, gdy odwiedzam park w Podkowie Leśnej, nie jestem w stanie obronić się przed ofensywą wspomnień. Żaden wał nie jest w stanie zatrzymać fali obrazów zalewających mój umysł.  Echa wydarzeń, których świadkami była tamtejsze drzewa, obezwładniają i rzucają mnie na kolana. Zatrzymuję się całkowicie wchłonięty przez przeszłość, zupełnie zapominając o teraźniejszości i otoczeniu. Niestety, do takiego stanu doprowadza mnie nie tylko obecność w owym parku. Każda rzecz, każdy widok, który spowoduje wypłynięcie dawno zapomnianego szczegółu mojego życia na powierzchnię świadomości, zwyczajnie pozbawia mnie tchu. Jakaś piosenka, której słuchałem w dzieciństwie. Jakiś zeszyt z podstawówki. Płyta z danymi ze starego dysku… Cokolwiek. W takich momentach czuję, że wszystko co dobre już mnie spotkało i nie przydarzy się więcej.
   Nostalgia… Jedna wielka nostalgia… Tak bardzo chciałbym wrócić do tych czasów, tak bardzo chciałbym przeżyć to jeszcze raz. I nawet nie chodzi o to, że chciałbym uniknąć kluczowego błędu, który popełniłem. Po prostu dzieciństwo było takie cudowne. Żadnych zmartwień, żadnych trosk. Nieustanna zabawa.
   A może wcale nie było tak kolorowo? Może tylko przez pryzmat czasu wszystko wydaje mi się takie wspaniałe? Może idealizuję to, co minęło? Jeśli tak to dlaczego i dlaczego nie mogę się z tego wyrwać? Ugrzęzłem obiema nogami w przeszłości.
   Zawsze starałem się temu zaprzeczyć. Próbowałem zdławić w sobie ten rażący sentymentalizm. W moim pokoju nie ma żadnych pamiątek. Wszystko, co może wywoływać wspomnienia z reguły ląduje w koszu. A potem żałuję, że nie mam tego przy sobie. Nie ma się co oszukiwać, jestem totalnie zorientowany na przeszłość. Nienawidzę tego… i kocham…

   Ludzie sukcesu udają się myślami w podróż w przyszłość, potem wracają i planują jak tą przyszłość osiągnąć. Tak mówi pewien guru zarządzania. Ja udaję się myślami w przeszłość, a gdy wracam czuję pustkę…
   Studiuję zarządzanie. Studiuję je tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak bardzo się do tego nie nadaję.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...