poniedziałek, 16 stycznia 2012

Niech nastanie moda na uśmiech.

    Właściwie większość z nas ma potrzebę bycia oryginalnym i niepowtarzalnym. Wystarczy wyjść na ulicę, żeby zauważyć jak bardzo ludzie próbują manifestować swoją odrębność. Np. niektórzy wspinają się po ścianie Mariotu, jakby nie mogli kulturalnie skorzystać z windy. Inni z kolei jeżdżą idealnie rzucającym się w oczy różowym Ferrari. Całe rzesze ludzi tracą czas i pieniądze by wyrazić swoje jedno jedyne ja przy pomocy odpowiedniej stylizacji wyglądu zewnętrznego, co tworzy z tłumu czasami całkiem barwną mozaikę. Tymczasem, żeby wyróżnić się z tłumu wystarczy tak niewiele. Wystarczy się uśmiechnąć. Jednak nie chodzi mi o śmianie się na cały głos z ziomkami, ale o taki błogi uśmiech odzwierciedlający pozytywne nastawienie do świata.
   Czemu tak rzadko się uśmiechamy na ulicy? Przecież w uśmiechu właściwie nie ma nic złego. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby komuś, dajmy na to, pękły od niego policzki. Zgadzam się, czasami może on nam nadać głupkowatego wyrazu twarzy. Tak, mogą się od niego robić zmarszczki. I owszem, według badań uśmiechnięci mężczyźni są oceniani jako mniej atrakcyjni fizycznie wśród płci przeciwnej. Ale to wszystko drobiazg w porównaniu do profitów, które płyną z jego stosowania.
   Cielesność z naszym stanem umysłu przeplatuje się w jeszcze większym stopniu niż nam się wydaje. Wystarczy przybrać inną pozycję fizyczną, żeby delikatnie zmienić kierunek myśli. Np. jak twierdzą naukowcy, stojąc z założonymi rękami człowiek okazuje się być bardziej zdecydowanym. Albo inny przykład, kiwanie głową w rytm „tak” w trakcie zamartwiania się spowoduje wzrost negatywnego wpływu naszych smutków. Podobnie jest z uśmiechem. Aktywując go, nasz umysł przechodzi na jasną stronę mocy. A jak uśmiechniemy się do swojego odbicia w lustrze, to efekt będzie podwójny. I od razu świat wygląda przyjaźniej.
    I to by było na tyle z teorii. Z praktyką jest nieco trudniej.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Urbanizacja Rotka

   I stało się. W wyniku zakrojonej na szeroką skalę intrygi oraz złożonych przeze mnie obietnic in blanco, tudzież mojego własnego zrzędzenia, wylądowałem ponownie w słynnym mieście, to jest w Pruszkowie. Dzielę tutaj z moim bratem i jego dziewczyną mieszkanie o powierzchni niewiele większej niż powierzchnia chusteczki, dzięki czemu na dywany nie trzeba wydawać fortuny.
   Muszę przyznać, że pomimo moich obaw, Pruszków okazał się być przyjemnym miastem… jeżeli  tylko lubicie chodzić z połamanymi żebrami i rękojeścią noża wystającą z brzucha. Nie no, bez takich. Na dzień dzisiejszy to już naprawdę bezpieczna miejscowość… o ile jesteście dzieckiem znanego gangstera. Eh, dobra, koniec z tymi durnymi żarcikami. Z ręką na sercu przyznaję, że mieszka się tam całkiem dobrze. Mam pokoik z widokiem na park, skąd z wielką wesołością obserwuję jak obłąkani ludzie tarzają się po ziemi ze swoimi czworonogami. W dodatku pozytywnie zaskoczyła mnie masowa ilość rowerzystów, przebieżających ten niewielki skrawek zieleni. Nie wiem skąd w ogóle wzięło się tyle rowerów w Pruszkowie. Pewnie kradzione.
   O ile za oknem dzieją się rzeczy pasjonujące i nie z tej ziemi, to po wewnętrznej stronie ścian nie dzieje się prawie nic, do tego stopnia, że widzę jak zastyga czas w powietrzu. A to dlatego, że na zawarość mojego pokoju składa się jedynie łóżko i szafa, która rzecz oczywista stoi pusta. Nie zabrałem z domu praktycznie nic. Nie mam w mieszkaniu komputera, wieży, gitary, pianina, telewizora ani nawet biurka. Wszystko czym muszę się zadowolić to książki. Bo to naprawdę dobry układ. Mam dużo zaległości czytelniczych, a teraz nareszcie mogę się poświęcić całkowicie ich nadrabianiu.
   Ale ale, oczywiście jest pewien haczyk.  Na weekendy wracam do domu. Ciężko sobie wyobrazić mój nastrój, gdy nadchodzi piątek, a ja wsiadam w kolejkę i jadę na moją wieś. Każdego piątku czuję się jakbym wracał do kraju po przymusowej emigracji, trwającej przynajmniej kilka wieków.  A kiedy już pojawię się w moim kochanym, prawdziwym, naukochańszym pokoju, pierwsza rzecz na którą patrzę to… pianino. Serio, to niewiarygodne uczucie, które udziela się chyba tylko takim pojebusom jak ja, ale kiedy patrzę na to pianino po 4 dniach nieobecności… nie da się tego opisać. To nie jest rozkosz, radość, eforia czy ekstaza. Nic z tych rzeczy. To jakaś taka błogość, wewnętrzna harmonia, przekonanie, że wszystko jest tak jak powinno być, a ja właśnie znajduję się we właściwym miejscu. I to że nie umiem na nim grać nie ma nic do rzeczy.

wtorek, 3 stycznia 2012

U-a-ha rowery dwa.

  W czwartki, a czasami również i we wtorki, gdy wybije godzina 20, po czym minie jeszcze z tuzin ciągnących się jak krówka minut, mój środek lokomocji o romantycznie brzmiącej nazwie „pociąg WKD” ostatnimi siłami doczłapuje do mojego docelowego przystanku. Myślę sobie, że fajnie się siedzi, siedzenie w tyłek grzeje i w ogóle, ale wysiadać mi jednak trzeba. Zatem wstaję ślamazarnie i powłóczając nogami „idę” albo wręcz przeciwnie, bo to różnie bywa, podrywam się energicznie i radośnie kicam w kierunku mojego czerwonego, jakże porywczego automobila, zwanego przez ludzi Fiatem Punto*. I za każdym razem, czy zimno, czy słota, czy trzęsienie ziemi, czy deszcz meteorytów, czy inwazja obcych, na peronie widzę pewnego mężczyznę, już raczej po kwiecie wieku, stojącego z dwoma perfekcyjnie oświetlonymi rowerami, czekającego cierpliwie na… na swoją żonę jak sądzę. Gdy w końcu ją dostrzega w tłumku wydostającego z pociągu, na jego obliczu pojawia się błogi uśmiech, który swoją jasnością zawstydza Syriusza. Następnie ów pan wita się czule z tą chyba żoną, jakby nie widzieli się od conajmniej 7 lat, po czym odjeżdżają na swoich rowerkach i tyle ich widzę. Naprawdę sympatyczny widok muszę przyznać. Grodzisk Mazowiecki stacja Radońska. To tutaj odzyskuję wiarę w ludzi.

   Co do wyżej wymienionego pociągu WKD zwanego również kolejką, kabanem, kolbą, WuKaDką itd. Bieży on na indywidualnie wydzielonej linii kolejowej łączącej Grodzisk Mazowiecki z Warszawą. Środek miejskiego transportu, którego wartości nie da się przecenić. Nazywam go pełnoprawnym ślimakiem. I nie tylko dlatego, że nie osiąga on zbyt imponujących prędkości  (W biegu na 100 metrów dla inwalidów najprawdopodobniej uplasowałby się poza podium, nie wiem może to wina zbyt kwadratowych kół, a może tego, że przystanków na linii jest więcej niż żądnych pokarmu studentów w Polsce). Dla mnie jest on ślimakiem, bo czuję się w nim jak w mobilnym domu  (tak wiem to czyni ze mnie ślimaka, nie z kolejki, niemniej nie czepiajcie się, jakieś podstawy do takiego skojarzenia mam). W końcu spędzam tam 2 godziny dziennie. Poza tym już od młodości był to nasz jedyny środek transportu, zżyliśmy się z nim. WuKaDka przeplatała się z naszym życiem nieustanie, towarzyszyła nam niczym opiekunka. Jej stacje stały się dla nas swoistymi centrami społeczno-rozrywkowymi i dostarczyły nam wielu dobrych chwil. Tak, to były dobre czasy.

*Udało mi się w końcu rozszyfrować skrót Punto. Otóż znaczy on nie mniej, nie więcej niż Prototypowy Ultra  Nowoczesny Transporter Osobowy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...