środa, 22 grudnia 2010

Panta Rei

   Mądry tytuł, nie? I dostojnie brzmiący. Co jak co, ale Starożytni Grecy to musieli mieć łeb, żeby taki aforyzm wymyśleć. „Wszystko płynie”… Drogi Heraklicie*, jak Ty na to wpadłeś? Tak po prostu? Siedziałeś sobie i tak nagle Ci się wymsknęło? Naprawdę odwaliłeś kawał dobrej roboty. Za sam ten cytat powinieneś dostać Nobla. To niby takie proste spostrzeżenie a jednak za każdym razem gdy słyszę te słowa to popadam w zadumę.
   Spotkałem wczoraj kolegę z liceum. Będzie 2 lata odkąd go ostatni raz widziałem. Okazało się, że zmienił kierunek studiów. Nie powiem, że kierunek który studiował wcześniej to astronomia, bo zależy mi na jego anonimowości. Dlaczego rzucił astronomię? Bo ludzie, którzy tam studiują całują swoje zeszyty z notatkami, szepczą im ciepłe słówka, tulą je, karmią i śpiewają im kołysanki. A w wolnym czasie fantazjują o tym jak wciągają Gwiazdę Polarną nosem. I poza tym chodzą, oddychają oraz jedzą i mimo, że robią to w miarę przyzwoicie to właściwie na tym kończy się ich aktywność. Otóż ten mój kolega określił się jako zbyt rozrywkowy na takie towarzystwo. Rozrywkowy?! On?! Czym prędzej zacząłem sobie wizualizować najtragiczniejsze wspomnienia mojego życia, żeby zachować powagę i nie wybuchnąć śmiechem. Przecież poziom jego rozrywkowości plasował się gdzieś pomiędzy rozrywkowością regału z IKEI a rozrywkowością zdechłej myszy. Bo tak było kiedyś, takiego go znałem. I takiego go lubiłem, sam przecież nie jestem rozrywkowy.
   Ale panta rei… Wczoraj gdy na niego wpadłem był niezwykle ożywiony. Pełen wigoru i zapału. Byłbym przekonany, że przedawkował guaranę, gdyby nie fakt, że byłem przekonany, że po prostu stał się… rozrywkowy. To nie pierwszy taki przypadek w moich dziejach, gdy odkryłem, że życie mojego starego znajomego obróciło się o 180 stopni. Wielu z nich na studiach zaczęło w końcu oddychać pełną piersią, cieszyć się życiem. Tylko ja coraz bardziej zamykałem się w sobie… A potem gdy się spotykamy ja z rozrzewnieniem wspominam liceum, a oni właściwie chcą o nim zapomnieć.  C'est la vie.
   Taak, wszystko płynie… Nie jadam już na moim ukochanym talerzu z dzieciństwa, po raz kolejny nie mieszkam tam gdzie mieszkałem. W powietrzu jest coraz więcej dwutlenku węgla a w okolicy rosną jak po grzybach McDonaldy i inne punkty zaspokajania potrzeb ludzkich. W każdym momencie na naszym globie podejmowanych jest miliony decyzji. Decyzji, które oddziałują na mikro otoczenie, czasem na makro otoczenie, tworząc nieskończony łańcuch zmian, który splata się z innymi łańcuchami tworząc coś co niektórzy chcą nazywać fatum. Nasz los.
   Wszystko płynie… Albo nie! Nie, nie i jeszcze raz nie kochany Heraklicie. Te słowa są już nieaktualne. Mogłeś je sobie przyjacielu wypowiedzieć siedząc nad brzegiem rzeki pod błękitnym niebem, wśród pachnącej przyrody, obserwując jak leniwie płynie czas. Co byś powiedział dzisiaj jakbyś znalazł się w środku miasta pełnego gwaru, pędzących samochodów i ludzi depczących sobie po piętach? Zatkało by Cię… Tak się składa, że dziś już wszystko nie płynie, ale rwie i gna do przodu na złamanie karku. Także z przykrością Ci oznajmiam mój drogi Heraklicie, że Twój czas minął…

   *Słowa „panta rei” wprawdzie przypisuje się Heraklitowi, jednak w jego tekstach nigdy się one nie pojawiły. Pierwszą osobą, która uwieczniła te słowa pisemnie był Symplicjusz i niektórzy właśnie jego uważają za autora tego aforyzmu.    

sobota, 18 grudnia 2010

Nie wszystko złoto co się świeci, ot co.

   Ahh sobota! Piękny dzień, idealny na sprzątanie. Ale co to do cholery jest? Czy nie mogę sobie spokojnie wypucować domu?! W poszukiwaniu niezbędnych rekwizytów, aby ową czynność uskutecznić, natknąłem się na jakiś bredny płyn nabłyszczający do mycia podłogi. Cholera ludzie, co takiego jest w błyszczeniu? Co sprawia, że jeżeli coś błyszczy to  z miejsca dostaje +12 do wyglądu? Dlaczego każdy z nas chce błysnąć, chce żeby jego samochód błyszczał, żeby podłoga błyszczała, żeby zęby błyszczały, usta, paznokcie... Dlaczego modelki smaruje się olejkiem, który nadaje połysku? Po co walki odbywają się w kisielu? Eee… wróć! Z tym ostatnim to się zagalopowałem.
    Oj ludzie lubują się w świecidełkach i błyskotkach. Czasami mam wrażenie, że nie ewoluowaliśmy z małpy, ale ze sroki. A hodowcy psów nie zdają sobie sprawy, że fortuna jest w zasięgu ich ręki. Wystarczy, że wyhodują psa z extra lśniącą sierścią. Kuszący wyglądem, ale również jaki praktyczny! Idealny na wieczorne spacery, bo będziemy widoczni z daleka przez kierowców samochodów, tudzież taczek z napędem rakietowym, które jednak są mało modne w ostatnim czasie. Bo i owszem błyskotki też mają zastosowanie praktyczne! Jak znajdziemy się na bezludnej wyspie to dobrze jest nadać sygnał SOS w kosmos znakami świetlnymi przy użyciu dajmy na to pierścionka. Albo zębami! No, niektórzy mają taki uśmiech, że puszczają taką wiązkę światła, które zwabiłoby spojrzenie wszystkich satelitów w mgnieniu oka.
    Jak wyobrażam sobie koniec świata? Jakaś kura zniesie piękne, lśniące, mieniące się kolorami tęczy  jajko. Ktoś takie jajko weźmie do domu i postawi sobie w domu jako ozdobę. I nieważne, że zacznie gnić i śmierdzieć. Ważne, że zajebiście wygląda. Wchodzisz sobie do domu właściciela owego słodziuteńkiego jajeczka i z miejsca wypalasz:
-Co tu tak wali?
-Co wali, co wali jełopie?! Pachnie! – zawoła wzburzony właściciel - Spójrz, to to jajeczko tutaj.
-A no faktycznie, jednak ten zapach ma coś w sobie.
 Taak, takiemu błyszczącemu jajeczku nie powiesz, że capi!  To się racjonalizacja bodajże nazywa.
 A potem wszystkie kury zaczną znosić takie jajka i świat czeka zagłada.

wtorek, 14 grudnia 2010

Tora tora tora! Czyli obalić dyktaturę Figi.

   Nareszcie! Przybyły posiłki, mamy wsparcie, jesteśmy ocaleni! – z wielkim entuzjazmem wykrzykiwałem na widok ogromnego cielska niedźwiedzia, które niezdarnie gramoliło się przebierając niepewnie masywnymi łapami po podłodze. Zyskaliśmy nowego sojusznika w walce z Figą. I to w samą porę, bo kończyły się nam racje żywnościowe, a morale już od długiego czasu leżały i kwiczały. Owo niedźwiedzie cielsko(zwane dalej: psem) otrzymało imię Tora (naprawdę nie wiem skąd mama czerpie pomysły na imiona dla zwierząt…).
   Tora to fajny pies płci żeńskiej. Uważam ją za wzór cnót zwierza domowego. Stwierdziłem to już na pierwszy rzut oka, bo nie rzuciła się wszystkim do gardła z zębami, a to naprawdę dobry znak. Miła odmiana od tego co było z Figą (jakby ktoś zapomniał, jest to aktualne imię Buby, kocicy która przejęła kontrolę nad naszym domem jakiś czas temu).
   Szybko się jednak okazało, że pokładane w Torze nadzieje na nadejście z odsieczą są zupełnie idiotyczne. Tora jest pacyfistką. Do tego są problemy z jej transportem, więc w ofensywie zupełnie się nie sprawdza. Natomiast w defensywie jest jak skała. Jeżeli się ufortyfikuje (czytaj: położy) to nie ma bata, żeby ktoś to cielsko ruszył i trzeba czekać aż łaskawie samo się ruszy. To niestety zdarza się tylko jak Wenus znajdzie się równej linii ze Słońcem i Saturnem. Ale jutro wezmę wózek widłowy i postawię Torę u wrót do mojego pokoju, przynajmniej będę mógł spać spokojnie.
   Jedyny ambaras jest taki, że obecność nowego partyzanta wyprowadziła z równowagi Tyranta Figę i teraz cierpimy z powodu dodatkowych represji z jej strony. Nietrudno się domyślić, że rozgorzała Wielka Wojna Domowa. Ofiar jest dużo, poległo wiele lojalnych, oddanych słusznej sprawie mebli z którymi dorastałem. Ale nie poddamy się. Nie w momencie w który uwierzyliśmy, że możemy odzyskać upragnioną niepodległość! Będziemy walczyć do ostatniej kropli krwi!
   Tora, jeżeli to kiedyś przeczytasz, to wiedz:  bardzo Cię lubię, serio. Dzięki Tobie słowo ‘suka’ nabiera nowego, bardzo pozytywnego znaczenia.

sobota, 11 grudnia 2010

Z muzyką przez życie.

  Czy znasz to wspaniałe uczucie, gdy przepełnia Cię boska wręcz energia, która sprawia, że nie ma dla Ciebie rzeczy niemożliwych?  Energia, dzięki której żaden szczyt nie jest nie do zdobycia.  Całe Twoje jestestwo właśnie przeżywa chwile urodzaju. Uświadamiasz sobie, że masz nieskończony potencjał, aby urzeczywistnić każde marzenie, osiągnąć każdy cel. Wydaje Ci się, że nic nie Tobą nie zachwieje. Nic nie jest w stanie podważyć Twojej determinacji. Jesteś pewien swego. Łapiesz wiatr w żagle i cała naprzód. ’Dalej losie, uderz we mnie, jesteś bezsilny w obliczu mojej potęgi’. Nie istnieje takie nieszczęście, które by zostawiło na Tobie najmniejszą rysę. Przeszkody? Nie ma takiej, której nie dałoby się pokonać. Właściwie to lepiej dla przeszkody, żeby Ci nie wlazła pod nogi, bo nic z niej nie zostawisz. Jesteś przekonany, że możesz kreować rzeczywistość na żądanie. Zaciskasz pięści. Delikatnie unosisz lewy kącik ust w nieco zadufanym uśmiechu. Oczami duszy widzisz jak odbierasz laury. Już masz smak zwycięstwa na języku. Czujesz się po prostu bogiem. Znasz to uczucie? To świetnie. Ja też je znam.
   Ale ta fala jest bardzo zdradziecka. Ten czarny koń jest strasznie narowisty, bez trudu zrzuca z grzbietu. To uczucie jest takie kruche i ulotne.  Jeden gest…  kliknięcie myszą na „stop” w odtwarzaczu muzycznym i maszyna generująca złudzenia poszła spać. Cała ta moc schodzi ze mnie jak powietrze z balonu.  Jak woda z wanny po wyjęciu korka. Powrót do rzeczywistości przybiera postać małego szoku. Okazuje się, że nie jest tak łatwo. Ale trzeba walczyć. Zawsze trzeba walczyć, bo „dopóki walczysz jesteś zwycięzcą”.

   Muzyka… nigdy w życiu nie natknąłem się na nic co by uzależniało w równie wielkim stopniu. Moje motto brzmi: Nothing really matters as long as there is music in your heart. Ależ tkliwe, nie? Ale tak bardzo kocham, gdy potężna fala akustyczna z ogromną siłą rozdziera powietrze. Gdy głębokie basy wibrują mi w głowie wypełniając ją po same brzeżki. Nie znam piękniejszego uczucia niż to gdy płynąca z głośników melodia rezonuje z moją duszą. Ha ha, śmiej się, śmiej losie. O ironio, dlaczego jestem antytalenciem  muzycznym?

sobota, 4 grudnia 2010

Marzenia za horyzontem czasu

   Środek lodowej pustyni. Antarktyda? Grenlandia? A może gdzieś w głębi duszy… Para młodych ludzi w milczeniu uparcie brnie przed siebie w nieznanym kierunku. Bo w tym miejscu żaden kierunek nie jest znany.  Towarzyszy im tylko wściekłe wycie wiatru. Chłopak co chwila rzuca tęskne spojrzenia w górę z nadzieją, że ujrzy niebo. Ale z powodu zamieci nie jest w stanie nawet dojrzeć chmur. Właściwie co za różnica? Nie widział nieba przez tak długi okres czasu, że teraz wydaje mu się ono tylko mglistym wymysłem, właściwie przestał już wierzyć w jego istnienie. Nie taki był plan. Nie tak miało być. Niespodziewanie zatrzymał się.
-Nie… nie mogę już, nie mogę! - wydał z siebie zdławiony krzyk i osunął się na śnieg.
Dziewczyna bez słowa przykucnęła obok i spróbowała pomóc mu wstać, jednak spotkała się z oporem z jego strony.
-To bez sensu… Zostaw mnie. Albo w ogóle idź do diabła…  tam skąd przyszłaś… - wyrzucił z siebie.
   Zupełnie nie zwróciła uwagi na jego słowa. Uśmiechnęła się tylko delikatnie i rzuciła mu spokojne spojrzenie. Kiedyś to spojrzenie dodawało mu skrzydeł. Sprawiało, że wszystko wydawało się możliwe. Marzenia były na wyciągnięcie ręki, jeden leniwy ruch i masz czego pragniesz. Dziś już nie wywoływało niczego. Czar prysł, niewiadomo nawet kiedy.
-Pamiętasz jak obiecywałeś? Jak się zarzekałeś, że nigdy przenigdy się nie poddasz? - zapytała, swoim miękkim, melodyjnym głosem. Zupełnie jakby siedzieli przy kominku popijając gorącą czekoladę.
-Obietnice… Ty w nie jeszcze wierzysz? Deklaracje, które składa człowiek pod wpływem chwili… Nawet jeśli są szczere w momencie wypowiadania to do kurwy nędzy nie znaczy, że są prawdziwe, że zostaną spełnione - odparł z goryczą.
-Twoje obietnice zawsze były inne. Miały certyfikat jakość ISO 9001. Wstawaj!
Odwrócił wzrok i nawet nie drgnął.
-A co z Twoimi marzeniami? - nie dawała za wygraną - Przecież tak bardzo chciałeś TAM dotrzeć!
-Jakie kurwa moje marzenia?! To ty mnie do tego namówiłaś! Ty wskazałaś mi cel, ty mi dałaś to marzenie. To przez ciebie teraz tu jesteśmy, to przez ciebie tu zdechniemy! – pretensje wylewały się z niego wartkim, szerokim strumieniem - Boże jak ja przeklinam dzień, w którym cię poznałem…
   Z jego oczu sypały się iskry jawnej nienawiści. Ale nawet ten wybuch wrogości nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Wciąż kąciki jej ust topiły się w policzkach tworząc najpiękniejszy uśmiech jaki kiedykolwiek widział. W ogóle jej uroda była absolutna, zdawała się lśnić niczym najdoskonalszy brylant, nie mógł temu zaprzeczyć nawet w takiej sytuacji.
- Nie zapominaj, że dzięki temu marzeniu Twoje życie nabrało kolorów. Odnalazłeś w nim sens. Obudziła się w Tobie radość i szczęście. Tak bardzo przecież tego potrzebowałeś, każdy tego potrzebuje.
   Owszem, musiał przyznać w duchu, że była to 24 karatowa prawda. Ale jakie to ma teraz znaczenie? To już koniec. Ślepa uliczka. Wydał z siebie tylko ciche westchnienie. Przynajmniej tak wywnioskowała dziewczyna, bo w tych warunkach ciężko było to stwierdzić.
- No ruszaj to dupsko! - rozkazała mu, przybierając udawaną surową minę  - Natychmiast. Bo z każdą chwilą szanse na to, że wstaniesz są coraz mniejsze. Już teraz wyglądasz jak bałwan. Albo wręcz jak spuchnięta pieczarka.
- Za późno… Straciłem już czucie w nogach - odpowiedział, tym razem już bez złości. Miejsce gniewu zastąpiła apatia. I bardzo dobrze się z tym czuł. Apatia… to taki przyjemny stan. Powoli czuł jak osuwa się w błogą nicość.
- Pieprzysz głupoty, nigdy nie jest za późno - złapała go i przy użyciu całej swojej siły zarzuciła na barki - Wiesz, zawsze mogłoby być gorzej. Na przykład mogłaby z nieba rozlec się muzyka Feela. Albo mógłby zaatakować nas Lord Vader. Nie ma wśród nas wiecznie zrzędzącego Sida. Słońce nie świeci w oczy. Śnieg mógłby parzyć. A on tylko mrozi, to miło z jego strony, prawda? - wymieniała ledwo łapiąc oddech.
   Jednak dźwiganie kogoś komu ciąży własne ego to trudne zadanie. Nie zaszła za daleko. Potykając się raz po raz ostatecznie spotkała swój koniec w lodowatym puchu. Chciała się jeszcze czołgać dalej, ale ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Poza tym chłopak i tak już nie żył, więc nie było nawet po co. Czasami nawet niezachwiana determinacja to za mało. Nie… chcieć wcale nie znaczy móc. Resztką siły przewróciła się na plecy i obserwowała przysypujące ich płatki śniegu. Były takie piękne, tak pięknie się prezentowały. Po czym świat ogarnął mrok. Nadzieja umiera ostatnia.


  Szum fal jest taki cudowny. Działa wyciszająco, kojąco. Na brzegu stała matka z dzieckiem obserwująca morze skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Widok przygniatający swoim majestatem. Połyskujące refleksy światła na wzburzonej tafli wody miały w sobie magiczny urok. Wywoływały nostalgię. Kobieta patrzyła przed siebie nieprzytomnie zanurzona w myślach. Z odrętwienia wyrwało ją dziecko.
-Wiesz mama? Dziwne są te fale… Przychodzą, rzucając na brzeg co popadnie. A potem odchodzą i zabierają. Nigdy nie zostają na dłużej. Zupełnie ich nie rozumiem – zakończyło z westchnieniem.
- Ja też nie –odparła jakby nieświadomie. - Z nimi trochę jest jak z nadziejami. Płonne. A czasem przychodzi taka jedna wielka fala, by Cię porwać i zgubić – powiedziała po krótkiej pauzie i ruszyła w drogę powrotną.
 Dziecko się zasępiło. Spojrzało jeszcze ostatni raz na malutki rąbek wystającego zza horyzontu jarzącego się okręgu, po czym odwróciło się. Nagle ogarnęło je poczucie pustki. Z nieznanych przyczyn poczuło jakby to był zachód ostateczny, jakby słońce miało już nigdy nie wzejść. Ale morze… morze zawsze będzie szumieć. Stety, czy niestety, fale nigdy nie znikną.

czwartek, 2 grudnia 2010

Kuriozum w śniegu ukryte


   Ha! Dobre, nie? Jeszcze kilka dni temu siedziałem spokojnie na balkonie opalając się w najlepsze. A dzisiaj? Dzisiaj mam tyle śniegu, że mógłbym otworzyć wesołe miasteczko dla Eskimosów. Zima w końcu sobie przypomniała, że Polakom trzeba złożyć wizytę. Oczywiście jak każdy normalny człowiek zimy nie znoszę. Byle do wiosny, byle do wiosny!
   Ale nie traćmy obiektywizmu. Zima ma swoje zalety. Świat teraz wygląda jak z bajki. No może nie z takiej bajki jaką najbardziej lubię, ale wciąż jednak jest baśniowo. Co najważniejsze zima nierozerwalnie kojarzy mi się z dzieciństwem. A dzieciństwo to fenomenalna sprawa. Chętnie bym je powtórzył. Ah te czasy kiedy wszystko wydawało się takie niezrozumiałe, a przez to niezwykle intrygujące i pociągające. Na potęgę święcie kruchego Tosta! Wszystko, naprawdę wszystko było wciągające. Teraz już dużo mniej w życiu zaskakuje, mało rzeczy tak prawdziwie zachwyca. Za to coraz więcej pojawia się schematów, rutyna coraz bardziej wdziera się w życie. Coś z tym muszę dokonać. No a już oczywiście nie wspominam o tej beztrosce, która towarzyszy początkowemu okresowi życia. Pff, kiedyś to były problemy. Tragedia, bo kredka się złamała, albo resorak porysował.
  Ale wracając do niezwykłości rzeczy, których doświadczanie jest moim zdaniem kwintesencją życia. Kiedyś w dawnych, zamierzchłych czasach, których już pewnie nie pamiętacie, żył sobie Aleksander Wielki, któremu ochota na podbicie Persji przyszła. I gdy ów ziomek z wojskami nieprzyjacielskimi się ścierał, natknął się pierwszy raz na słonia, którego Persowie w zastępstwie za konia używali. Biedny Aleksander, solidarnie ze swoimi żołnierzami, wpadł wtedy w popłoch, bo dla niego był to demon  z najgłębszych czeluści piekielnych. Rozumiecie? Cała armia wpada w popłoch na widok słonia… Ale na pewno też byli nim zafascynowani i to jest cool. Coś się przynajmniej dzieje, nie? Dziś to niestety nie możliwe, dziś słonie już nie straszą. Ba, nawet dowcipy się o nich wymyśla.
   W dawnych czasach były sobie wioski. W wioskach byli poszukiwacze przygód, którzy wyruszali w długą podróż, czasami nawet nie wracali. No dobra, pewnie często nie wracali. Ale jak wrócili to zbierały się dookoła nich tłumy i słuchały opowieści o świecie. I wyobrażały sobie jak ten nieznany ląd wygląda. Ile niespodzianek, ile skarbów, ile niesłychanych doświadczeń można doznać.  Bo jak czegoś nie znamy to możemy w tym pokładać nadzieje. Oczywiście, dzisiaj też sobie można podróżować. Ale to nie to samo. Życie naszych przodków opierało się na wierze i wyobraźni, a nasze opiera się na wiedzy. A wiedza ma stanowczo za dużo wspólnego z rzeczywistością, która stała się już trochę za banalna i oklepana. No dobra wystarczy już tego mojego zrzędzenia. Kropka.
  PS. Powołałem dziś do życia Śnieżnego Żółwia na dachu samochodu mojego brata. Mam nadzieję, że się ucieszy. Brat, że się ucieszy. Bo żółw to w ogóle jest szczęśliwy. Brat sam twierdził, że jego samochód jest w kolorze Adriatyku, więc żółw szybko się odnalazł w tym miejscu. A bo zapomniałem wspomnieć, że to jest Morski Żółw Śnieżny. Dosyć! Ehh, ociekam infantylnością…

wtorek, 30 listopada 2010

Porozmawiajmy o uprawianiu pieniędzy. Trójpolówka? A może giełda?


   Uwaga! Dużo tekstu, ten post jest tylko dla ludzi zdesperowanych, albo śmiertelnie znudzonych, których znudzić się już bardziej nie da.
   Jakiś czas temu na naszym wydziale miał miejsce panel dyskusyjny. W sensie, że zjechały się grube ryby i zaczęły dyskutować na temat prywatyzacji Giełdy Papierów Wartościowych (GPW). Jeżeli ktoś byłby zainteresowany to zawieszam tutaj sprawozdanie z tego wydarzenia. (No a nuż, ktoś będzie zainteresowany? Nigdy nie wiadomo). Poza tym mam taki kaprys. I oczywiście nie podejrzewajcie mnie, że nie mam co robić tylko chodzić na takie debaty a potem pisać z nich głupie sprawozdania. Zostaliśmy po prostu zmuszeni, aby iść na aulę i słuchać tych ludzi, a napisanie raportu automatycznie stało się naszą pracą domową. Przysięgam, że wolę już pobawić się z moim kotem (czytaj: dać się przerobić na kiełbasę). Do rzeczy:
   To był 28 października. I mimo, że był to dzień przez kalendarz określony, popularnym skąd innąd wśród dni, imieniem „czwartek” wydawało się, że będzie to dzień taki jak każdy inny. Jednak nie był. Gdzieś w okolicy samego południa, na horyzoncie pojawiło się czarne BMW, które sunąc dostojnie po ekskluzywnym chodniku Wydziału Zarządzania, z gracją niczym piękny, lśniący jaguar, zmierzało w stronę Auli A. Niestety, nie udało się dojechać bezpośrednio do auli, gdyż pojawiła się nie do przebrnięcia przeszkoda w postaci schodów i cały misterny plan wzięli diabli. Dalej czcigodna załoga czarnego BMW, będąca tym składem, który miał wziąć udział w debacie, została zmuszona iść na piechotę. Upokarzające! A w ogóle to jak w samochodzie, którego cena w momencie zakupu zapewne lekką ręką przekroczyła 200tys polskich, powtarzam polskich złotych, nikt nie kwapił się, żeby dołożyć 3tys polskich złotych i założyć alufelgi? Przecież to BMW w tych kołpakach wyglądało jak lew w bamboszach.
   Ale, ale o to już akcja zaczyna się dziać na auli. Mikrofon przejmuje Pan dr Wiesław Rozłucki, pierwszy Prezes GPW w Warszawie i serwuje nam niezwykle wciągający niemalże jak czarna dziura wykład na temat jak to kiedyś nasza polska giełda przeżywała problemy emocjonalne, wynikające z faktu, że nikt nie wierzył w jej sukces. W tym momencie giełda czeska rozrastała się niczym kapusta karmiona najwyższej jakości niemieckimi nawozami. Liczba spółek indeksowanych tamże szła już na tysiące. Na warszawskiej giełdzie spółek była garstka, bo tylko 16. Taki stan rzeczy spowodowany był przez narzucenie wysokich barier dla spółek, które pragnęły zostać wpisane na indeks. Bo liczy się jakość a nie ilość. Mimo to, przez moment sam dr Wiesław Rozłucki miał dylematy i zwątpienia, czy owe wymagania nie są za wysokie i czy nie przyczynią się do upadku giełdy. Jak widać w obliczu szerzącego się defetyzmu nawet wybitnym jednostkom się to zdarza. Ale giełda nie powiedziała ostatniego słowa! Osamotniona w walce o koronę giełd europy środkowo-wschodniej nigdy się nie poddała, po to by ostatecznie, ku radości wielu znakomitości, odnieść światowy sukces. Dzisiaj już nikt nie śmie jej ignorować, a z potężnej niegdyś giełdy czeskiej zostały ruiny. Ale Czesi się nie martwią. Przecież i tak majątek najbogatszego Czecha jest warty tyle co majątki 4 najbogatszych Polaków razem wzięte.
   Koniec wykładu. Przechodzimy do sedna, oto zaczyna się debata. Pan prof. dr hab. Alojzy Z. Nowak, Dziekan Świetlanego Wydziału Zarządzania rzuca żartami na prawo i lewo, jak z rękawa. Ludzie się głowią, jak wielką pojemność ma ten rękaw, ale nikt tego nie wie. W każdym razie każdy chciałby taki rękaw mieć. Po obfitej porcji żartów, w prawdziwie epickim stylu, Pan Dziekan przedstawił ekipę, która do debaty przystąpi:
-Pan Aleksander Grad, Minister Skarbu Państwa, wszechmocnej Polski
-Pan dr Wiesław Rozłucki, pierwszy Prezes GPW w Warszawie(żeby było wiadomo, że nie chodzi o tą GPW w Pęcicach Małych).
-Pan Ludwik Sobolewski, N-ty Prezes Giełdy Papierów Wartościowych, który nie był z nami ciałem, ale na szczęście był telewizorem,
-Pan prof. dr hab. Alojzy Z. Nowak, Dziekan Świetlanego Wydziału Zarządzania
W roli moderatora wystąpił Pan Grzegorz Cydejko, który wyglądał nieco jakby dopiero co udało mu się wyjść z maselniczki. Brakowało mu tylko szelek, aby wyglądał jak pierwsi amerykańscy maklerzy.
Oczywiście nikt nikomu nie szczędził grzeczności, zaiste pochwały lały się hektolitrami.
   Dyskusja się zaczęła. Pan Cydejko z wielkimi emocjami wypowiadał się na temat liczby osób, które zapisały się na zakup akcji GPW(w tym momencie Pan Aleksander Grad radośnie uśmiechał się pod nosem). Liczba ta sięgnęła astronomicznych pułapów to jest 321tys, ale po korekcji okazało się, że tylko 308tys. Te liczby zdawały się wzbudzać naprawdę ogromne emocje i powodowały wypieki na twarzy nie tylko Pana Cydejko. Ah ta magia liczb. Jak to mówił Mały Książe, dla dorosłych liczby zawsze miały największe znaczenie. I ogólnie dookoła tego skupiała się cała dyskusja. Tzn. dookoła prywatyzacji GPW, nie dookoła Małego Księcia niestety. Oczywiście uczestnicy debaty, gorrrąco namawiali do wzięcia udziału w Akcjonariacie Obywatelskim. Tylko po co? Przecież większość indywidualnych inwestorów to mięso armatnie. Dokładają kasy do puli, którą zgarniają i tak starzy wyjadacze. A do tego indywidualni inwestorzy robią apokaliptyczny bajzel. To przez nich wyceny rynków odrywają się od fundamentów. Przychodzą tacy kierujący się emocjami spekulanci i świat staje na głowie. A później zdziwienie, że kryzys jest. Za dużo ludzi traktuje giełdę jak hazard… Na koniec był jeszcze czas na pytania od publiczności, który tchnął trochę życia w tą sztampową szopkę i *dryyńń* dzwonek, aula zaczęła pustoszeć.
    Ale ogólnie było miło. Ulotki były fajne. I ta płyta! Taka okrągła i błyszcząca, mieniąca się kolorami tęczy. Cudo, zawiesiłem sobie na lusterku w samochodzie, lepszej pamiątki nie mogli dodać. Dziękuje.

PS. O Małym Księciu będę kiedyś musiał napisać. Naprawdę równy z niego gość.

niedziela, 21 listopada 2010

I przyszła. A imię jej będzie Buba.


   Uwaga! Poniższy materiał zawiera treści nawołujące do agresji i zawiera bardziej niż śladowe ilości rasizmu i nietolerancji wobec kotów. Skrajnym wielbicielom tego gatunku o słabszych nerwach nie zaleca się lektury poniższego tekstu.

   Minął już jakiś czas od kiedy czarny, nieogarnięty zwierz w pudełku, prześmiewczo zwany kotem, przekroczył próg naszego domu. Po wielu nieprzespanych nocach i wielu dyskusjach, po miejmy nadzieję udanej próbie oszacowania płci, owo coś zostało ochrzczone imieniem Buba(bzdurne imię moim zdaniem, nawet jak na kota…). Buba okazała się być niezwykle uzdolnioną kotką, swoją intuicją przerastająca nawet starszyznę wśród delfinów. W błyskawicznym tempie nauczyła się gdzie jest miska, jak używać pazurów oraz że spanie to najlepszy sposób na spędzenie dnia.
   Dzisiaj już nikt nie ma wątpliwości, że Buba jest dzika, bo niemal natychmiastowo pojawiły się u niej objawy ADHD. Wszyscy żyjemy sterroryzowani. Po powrocie każdy z nas próbuje bezszelestnie, starając się nie obudzić Buby, dostać się do swojego pokoju poczym zamknąć na trzy spusty i modlić się, że Buba nie wyważy drzwi. Zdarza się, że głodujemy przez parę dni, jeżeli Buba okupuje lodówkę. Jako że w takim razie jestem odizolowany od świata mam dużo czasu do myślenia. Dzięki temu po dogłębnej analizie postawiłem diagnozę. Buba cierpi na schizofrenię. Albo wciąga za dużo kocimiętki. W każdym razie ubzdurała sobie, że wszystko dosłownie wszystko czy rusza się czy nie, jest gotowe w każdej chwili ją zaatakować. W związku z tym, że wyznaje zasadę, że najlepszą formą obrony jest atak, stała się największym agresorem XXI wieku. Implikuje to nie tylko niebezpieczeństwo dla nas, ale również dla niej samej, gdy z całym impetem rzuca się na nogę od stołu. Inna teoria jest taka, że jest to po prostu wcielenie Hannibala Lectera.
   Już myślałem nawet, żeby skorzystać z usług psa-porywacza albo nawet zabrać Bubę na spacer do Wólki Kosowskiej czy jakiegoś innego Chinatown. Mama jednak wpadła na inny pomysł. Pomysł ciężkiego kalibru. I tak oto złożył nam wizytę w domu Pogromca Kotów i przyciął Bubie pazury. No i jak zwykła mnie ta kocia wkurzać to tak teraz mi się jej żal zrobiło. Bo widzicie kot bez pazurów to już nie kot. Bliżej mu do foki albo kakadu. Uważam, że to najbardziej uwłaczająca rzecz jaka mogła Bubę spotkać. Każdy z nas chyba miał kiedyś podcięte skrzydła, nie? Bubie przynajmniej pazury odrosną, mi skrzydła nie, ale tak czy inaczej łączę się z nią w bólu. Nigdy nie zapomnę tego spojrzenia jak Buba chciała się mi wdrapać po ciuchach na szyję, gdy robiłem se Tosta. Tym razem jej próba zwyczajnie zakończyła się fiaskiem. I tak siedzi i się lampi na mnie, a w jej oczach maluje się niezrozumienie, co właściwie się stało? Bo przecież jak dotąd wdrapywanie się to była bułka z masłem. Nie wiem jak ona sobie z tym poradzi, chyba niezbędna okaże się wizyta u kociego psychologa. Tak czy inaczej niedługo pazury jej odrosną i znowu będziemy żyć w strachu i niepewności o jutrzejszy dzień.
PS. Ten głupi kot mnie ciągle śledzi! A jak się odwracam to jej mina mówi „Nie śledzę cię, po prostu szłam w tym samym kierunku. Zbieg okoliczności, jesteś przewrażliwiony. Nerwosol?”. Ale po oczach widzę, że patrzy na mnie jak na mysz… Rany mam nadzieję, że nie przeczyta tego posta, bo mi poprzegryza kable od kompa. Ba, oby tylko to…
   Wiadomość z ostatniej chwili! Imię Buba jest już nieaktualne. Kocica na chwilę obecną wabić się będzie Figa, ale nikt nie wie jak długo to potrwa.

piątek, 19 listopada 2010

Landrynkowe skutki zamułki...


   Po blogach od jakiegoś czasu rozprzestrzenia się pewna gra, czy może łańcuszek, zbierająca swoje krwawe żniwo, a polegająca na wymienieniu 10 rzeczy, które najbardziej się lubi. Nigdy nie wypowiadałem się pochlebnie na temat podobnych inicjatyw i wciąż uznaję je za infantylne. W końcu jednak na przekór zdrowemu rozsądkowi uległem i postanowiłem przystąpić do tej szalonej fanaberii.
   Ogólnie to uważam, że los na przestrzeni mojego życia nieustannie rzucał mi kłody pod nogi i to takie, które ciężko przeskoczyć lub ominąć. Wykorzystał każdą okazję, żeby dać mi w kość, zupełnie ignorując zasadę, że leżącego się nie kopie. Natomiast miałem niezwykłe szczęście do ludzi. Wygląda to trochę tak jakby los chciał mi zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy. I spisał się tu wyśmienicie za co jestem niezmiernie wdzięczny. Dlatego moja lista wygląda następująco:
-Przede wszystkim lubię Justynę, przy której po prostu czuję się dobrze. Poza tym imponuje mi swoją dojrzałością i usilnym dążeniem do realizacji marzeń.
-Lubię Magdę, właściwie za to że w ogóle jest i nieźle wycina na pianinie. Niezastąpiona kompania, dzięki której żaden wykład nie jest nudny.
-Lubię również inną Justynę, bo jest atrakcyjna. No i za uśmiech i pozytywne nastawienie do życia też trochę.
-Lubię Agatę za trzeźwe spojrzenie na świat, interesujące rozmowy i za to, że jest osobą po której najmniej spodziewam się zawodu.
-Lubię Asię za żywiołowość, błyskotliwe poczucie humoru i za to, że często zdaje się mówić co myśli.
-Lubię Tomka za to, że można przy nim się czuć swobodnie nie przywdziewając żadnej maski.
-Lubię Piotrka za jego wariacką pomysłowość i dar wywoływania szczerego uśmiechu nawet wśród obcych ludzi.
-Lubię Łukasza za wyrozumiałość i za to, że zawsze jest gotowy biec z pomocą,
-Lubię Karola, którego podziwiam za genialny umysł, bezgraniczną kreatywność i niezachwianą determinację do osiągania celów. Zdecydowanie najbardziej wartościowa osoba jaką poznałem.
-Lubię całą resztę osób na których miejsca nie starczyło…
I to na tyle.
   Zapewne chmara ludzi stwierdzi, że stężenie wazeliny w powietrzu przekroczyło wartość krytyczną.  Że czas zmienić tło bloga na różowe albo, że od tych lukierkowości zrobiło im się niedobrze. I być może faktycznie mają rację, a ja pożałuję, że w przypływie melancholii coś takiego wydukałem.
Trudno

niedziela, 14 listopada 2010

Gdzieś tutaj musi być źle dokręcona śrubka!

    O o… zdaje się, że minęła dłuższa chwilka odkąd coś napisałem. Czas dalej nie odpuszcza i biegnie na złamanie karku. Nie będę już tego komentował ani mówił jak bardzo mnie to irytuje. Mam mgliste przeczucie, że czas i tak nie dba o to co o nim myślę.
    Do rzeczy.
    Nikt nie jest nieomylny – błędy zdarzają się każdemu.  Nawet Matce Naturze w tym roku przytrafiła się wpadka. Wygląda na to, że zupełnie poplątały się jej pory roku i zamiast przedsionka zimy zwanego jesienią, zaserwowała nam wiosnę. Zapewnie niedługo się skapnie, że coś w trawie znowu piszczy i skoryguje swój błąd. Ale póki co cieszmy się tym co jest.
    Problem w tym, że jeżeli nawet nieomylna przyroda się może mylić to co z człowiekiem, który nieomylny nie jest? Właściwie to jest wręcz omylny. Jak już pisałem, większość naszych decyzji okazuje się być chybiona i niewłaściwa. W zaistniałej sytuacji uważam, że to jest jakaś kpina, żeby jeden błąd mógł zrujnować całe życie. Pójdę nawet dalej. Uważam, że to kpina, żebyśmy mieli tylko jedno życie. Nie może być tak ciężko, to nie fair. Ja się pytam gdzie jest tryb „początkujący”? No przecież to dopiero moje pierwsze życie, dopiero raczkuję, nie mam jeszcze wprawy. Skąd mam wiedzieć o co w tym życiu tak naprawdę chodzi? Nie było nawet żadnego głupiego samouczka. Po prostu rodzisz się i masz: żyj. Przydały by się jeszcze jakieś cheaty. Na przykład kod na zwiększenie kreatywności. A już w ogóle nieodzowna jest opcja „zapisz”! Np. wchodzisz sobie do jakiejś ekskluzywnej kawiarenki dajmy na to Coffe Heaven i widzisz atrakcyjną dziewczynę. Zapisujesz życie i idzisz do niej ze znanym i lubianym ostatnio tekstem „Masz oczy w kolorze mojego Porsche”. /plask/* Ups, w wyniku tajemniczych okoliczności dostałeś z liścia. Nic nie szkodzi, przecież możesz wczytać poprzedni stan życia i spróbować użyć innego zniewalającego tekstu.
    I tak to wszystko powinno wyglądać. Mam nadzieję, że gdy pojawi się nowa wersja życia to te bugi zostaną wyeliminowane. Bo to co teraz mamy to bardziej przypomina wersję alpha, naprawdę niedopracowany produkt. Jedynie grafika jest ładna i muszę przyznać, że nie wyobrażam sobie życia w wielkim mieście z dala od przyrody.
 *Oczywiście agresywna reakcja dziewczyny na tekst z Porsche jest czysto teoretyczna. W praktyce nigdy nie występuje. Przecież każdy wie, że jeżeli podniesie rękę na właściciela samochodu tej marki, to w ciągu 3 mrugnięć okiem uschnie mu ręka.

wtorek, 5 października 2010

Kurs jak po torze


   Piękny dzień. Na słońcu chyba była dostawa węgla, bo grzeje pełną parą. Bezchmurne niebo zdaje się to podkreślać. Albo raczej gdyby było chmurne to by zasłaniało ten fakt. Dom opustoszały zawierający tylko moją półżywą zombi-osobę. Gdzieś z oddali dochodzi głos dzwoneczków. Takich chińskich, co to dyndają na wietrze wydając metaliczne dźwięki.  A że wiatr dziś hula to i dzwoneczki ochoczo koncertują. Wszystko to buduje jakiś taki śniony, bajeczny, a zarazem zwiastujący nieszczęście nastrój. Nie zważałem na to jednak i dzielnie udałem się schodami w dół w kierunku kuchni w celu przygotowania Tosta. Wszystko szło zgodnie z planem, gdy nagle wyjrzałem za okno. Tam doszło do katastrofy. Kwiatek wspólnie z doniczką leżał przewrócony. Leżał wśród róż. Przegrał batalię z tym drańskim wiatrem. Przed oczami stanęła mi dramatyczna scena, Kwiat bohatersko mocuje się z Wiatrem, raz szala zwycięstwa przychyla się na jedną stronę raz na drugą. Róże oglądają całe zajście z rosnącym niepokojem. Nagle Wiatr dokonuje podstępnego ataku plecami, zadaje decydujący cios i wywala Kwiata. Róże lamentują, chcą biec na pomoc. Ale są zakopane, więc nie mogą biec. Logiczne.
   No i? No i że czasami tak bywa z ludźmi, nie? Mamy jakieś poglądy, myślimy że będziemy im wierni do końca. Dostajemy się w złe towarzystwo, dajemy się ponieść nurtowi i bach, koniec.
Albo walczymy z przeciwnościami losu, powoli zaczyna nam brakować sił i bach, popełniamy samobójstwo. Podobno co 40 sekund na świecie ktoś się targa na swoje życie.
Albo postanawiamy coś zrobić, coś konstruktywnego i wymagającego. Ale zalewna nas fala pomysłów na spędzenie czasu w jakiś niekonstruktywny sposób, ale za to przyjemny. Dajemy się ponieść fali i bach! Nie udało się, znowu.
   Recepta? Potrzebujemy dobrej kotwicy. Nie za ciężkiej, żebyśmy mogli ją dźwigać i nie za lekkiej, żeby dawała nam potrzebne wsparcie. Co jest taką kotwicą? My, nasz charakter, siła woli. Łatwo mówić. Oddałbym wszystko, aby tylko mieć żelazną wolę.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...