poniedziałek, 31 grudnia 2012

Brniemy coraz głębiej w XXI wiek

   Czuję w kościach, że zbliża się nowy rok! Prawdę mówiąc nigdy nie przywiązywałem do tego wydarzenia żadnej wagi ani niczego innego.  Ot zwykły dzień. Właściwie to zastanawiam się, po co ktoś w ogóle wymyślił nowy rok? Mam dwa tropy. Pierwszy taki typowo polski: żeby mieć pretekst do picia. Drugi: żeby zwiększyć popyt na kalendarze.
   W tym roku jednak ta chwila nie jest mi obojętna.  Bo po pierwsze: pierwszego stycznia oficjalnie zostaję wykreślony z listy studentów mojego kochanego wydziału (a niech im się zawiesi komputer, gdy będą mnie wykreślać!). A po drugie: mam postanowienia! Wiem, wiem, nie warto. Ale jednak, los się musi odmienić. A że los jest uparty, to trzeba mu w tym pomóc.
   W tym (mimo wszystko) szczególnym dniu pamiętajmy o prawnikach, bowiem jak wiadomo wiele ustaw oraz nowelizacji wchodzi w życie z dniem pierwszego stycznia. A to oznacza dla nich konieczność przyswojenia wielu arkuszy głupot. Jeśli dzisiejszej, sylwestrowej nocy spotkacie jakiegoś osobnika powiązanego z systemem prawnym to postarajcie się być dla niego mili.
   No i na koniec życzenia dla wszystkich prosto z serca: coby wam się sznurówki nie rwały, widelce w oka nie wbijały, autobusy cierpliwie na was czekały i żebyście nie wchodzili w drogę czarnym kotom (bo może się okazać, że to mój kot i będą problemy!)

sobota, 27 października 2012

Nie taka jesień straszna jak ją malują

   Pozwólcie, że zabłysnę spostrzegawczością i stwierdzę, że lato się skończyło. No bo naprawdę tak jest. I mimo, że patrzę za okno i usilnie staram się przekonać, że to nieprawda, że lato ciągle jest z nami, że tylko odwróciło się plecami, to niestety pejzaż dostarcza niepodważalnych dowodów, że definitywnie lato przeminęło (próbowałem napisać to zdanie na wiele sposobów, ale za każdym razem brzmiało równie bełkotliwie). Więc nie mogę się już więcej oszukiwać: nastało preludium głupiej zimy, zwane potocznie jesienią. Czas, który najchętniej bym przeczekał zwinięty w kłębek. Ale jednak nie jest wcale tak źle! Bo jeżeli wyjdzie się na dwór, wytrzyma deszcz, pokona wiatr czy ewentualnie śnieg (!) i zajrzy pod opadłe liście, może się zdarzyć, że zobaczymy orzecha. I to nie byle jakiego orzecha, bo orzecha laskowego, króla wśród orzechów. Najbardziej orzechowego orzecha jaki zasiedla naszą planetę. Doprawdy, gdyby nie było orzechów laskowych należałoby je wymyślić. Nie wiem w jakim stopniu moje DNA pokrywa się z DNA wiewiórki, ale kocham je.
   W obiegowej opinii kamień filozoficzny miał zamieniać metale nieszlachetne w szlachetne. W moim przekonaniu kamień filozoficzny to taki, który zamienia ziemię w orzechy laskowe. A król Midas, gdyby był rozsądniejszy, to zamiast zamiany wszystkiego, co dotknie w złoto, powinien sobie życzyć, żeby zamieniało się w orzechy laskowe. Na pewno byłby szczęśliwszy!
   A zatem przechodząc do konkluzji: jesień to czas radości!
   Gdyby kogoś intrygowało, dlaczego tak drastycznie spadła częstotliwość publikowania postów: każdą wolną chwilę wykorzystuję na wynalezienie wykrywacza orzechów.

wtorek, 4 września 2012

I stał się dźwięk

  Pewnie nie wiecie, bo obeszło się to bez większego echa w świecie, ale jakiś czas temu zostałem zmuszony oddać pianino rodowitej właścicielce. Niby byłem na to przygotowany. Niby starałem się udawać, że takie już są koleje losu. Ale jednak, w jednej chwili poczułem się tak, jak musi się czuć pączek bez nadzienia. Beznadziejnie. Zarówno w moim pokoju, jak i w sercu, powstała pustka, której nie dało się niczym wypełnić. Spojrzałem zatem przychylniej na moją gitarę, którą ostatnimi czasami zaniedbywałem. Niestety, moja gitara jest przekonana, że jest patelnią i dźwięki jakie wydaje są tak jakby niezachwycające. Dlatego szybko pojąłem, że długo w tej patowej sytuacji nie wytrzymam i wziąłem się za organizację kapitału umożliwiającego mi zakup własnego pianina! W końcu jestem, w mordę jeża, po zarządzaniu. I wiecie co? Udało się! Kupiłem pianino! Ok, ok. Nie jest tak wspaniałe jak poprzednie, ale ma jedną, całkiem istotną zaletę: jest moje. Moje, moje, moje!
 

sobota, 23 czerwca 2012

Ten niezwykly dzień

       Robert był zwykłym, szarym człowiekiem, idealnie rozpuszczającym się w szarym tłumie. Założył nieodstającą statystycznie pod żadnym względem rodzinę. Miał zupełnie przeciętną żonę oraz dwójkę niewyróżniających się dzieci.  Każdego dnia roboczego opuszczał swoje mieszkanie by bez zbędnego entuzjazmu i zaangażowania piastować swoje urzędnicze stanowisko, marząc jak każdy inny człowiek w swojej powszechności, żeby jakoś z tej powszechności się wybić. Wzlecieć ponad przeciętność, wyróżnić się, błysnąć. Cokolwiek, co pomogłoby podnieść jego wartość we własnych oczach, w którą ostatnio zaczynał powątpiewać. Do starości było mu w prawdzie daleko, ale mimo to czuł, że nadchodzi pierwsza fala kryzysu wieku średniego i trzeba jej przeciwdziałać. Niestety, czy to wierzył w jakiś fatalizm, czy był przesiąknięty konsumpcjonizmem i materializmem, a może to po prostu przez tą swoją zwykłą przeciętność, ale jedynym środkiem jaki według niego mógł go wyciągnąć poza strefę powszechności były pieniądze. Dlatego, gdy pojawiła się okazja by się dofinansować, bez chwili zastanowienia postanowił ją wykorzystać. Łapówka w postaci 25 tysięcy euro, którą przyjął, może i nie stanowi kwoty, która znacząco zmienia życie, ale czasami może się zdarzyć, że wywróci je do góry nogami.
       Wbrew pozorom, Robert nie był w żaden sposób upośledzony moralnie, właściwie to wręcz przeciwnie. Owszem nabył pieniądze w nielegalny sposób, owszem schował je gdzieś głęboko w szafie i owszem nie powiedział o tym nawet żonie. Ale sumienie nie dawało mu spokoju i pomimo tego, że snuł bujne wizje na temat rzeczy, które sobie kupi, to jego samoocena zamiast piąć się w górę, poleciała kilka stopni w dół. Nie taki był plan. Nie trwało to jednak długo. Kilka dni po przyjęciu łapówki nadszedł, nazwijmy to, rozstrzygający dzień.
       Była to sobota, dobry dzień na niecodzienne wydarzenia. Na przykład na zmiany. Poza tym, był to również dzień ojca. Ale po tym jak Robert przyjął standardowe życzenia od swojego nastoletniego syna i po tym jak sam przedzwonił do swojego ojca, dzień ojca stał się już po prostu sobotą. Zwykłą, typową sobotą, a przynajmniej tak się wydawało. Nie można bowiem mówić hop zanim się nie przeskoczy.
- Seweryn! – Robert zakładając buty, zawołał syna z sieni.
- Noo? – odpowiedział mu głos zza uchylonych drzwi pokoju.
- Wychodzę do sklepu. Mama jest u fryzjera, więc zostajecie sami. Uważaj na małą. – odrzekł i wyszedł.
       Seweryn nie bardzo wiedział po co ma uważać na swoją młodszą siostrę. Iza za kilka miesięcy miała rozpocząć edukację w szkole podstawowej, była zatem w stanie sama się sobą zaopiekować. Oczywiście nie miał nic przeciwko, żeby się z nią pobawić, ale z drugiej strony nie miał też nic przeciwko grom komputerowym. A szczególnie przeciwko tej w którą właśnie grał z zaangażowaniem podobnym to tego, z jakim Gargamel próbował odnaleźć wioskę smerfów. To były idealne warunki do działania dla małej Izki, która do tej pory udawała, że śpi. Gdy jednak tylko zamknęły się drzwi za ojcem, dziewczynka szybko się zerwała z łóżka i przystąpiła do realizacji swojego planu-niespodzianki.
       Robert wrócił ze sklepu jakąś godzinę później. Ledwie zdążył przekroczyć próg mieszkania, gdy jego córka przybiegła go przywitać, obdarowując go deszczem serduszek wyciętych z papieru i składając życzenia dla „najlepszego tatusia”. Robert już chciał ją wziąć na ręce, gdy nagle dostrzegł, z jakiego rodzaju papieru są wycięte owe serduszka. W jednej chwili poczuł zimny pot na plecach, jego źrenice przybrały rozmiar spodków, a serce zaczęło walić jak młot pneumatyczny. Nogi się pod nim ugięły, więc chowając twarz w dłoniach usiadł na komodzie.
- Nie mogłam znaleźć kolorowego papieru, więc użyłam tego z twojej szafki – mała Iza nie bardzo rozumiejąc reakcję ojca próbowała nawiązać jakąś komunikację  – Czy… jesteś zły tato? – dodała po tym jak powoli zaczynała podejrzewać, że coś poszło nie tak jak powinno.
Nie. Robert nie był zły. Robert był wstrząśnięty. Robert był przerażony.
-To był drogi papier – odpowiedział oddychając ciężko – bardzo drogi papier…
       Nie mógł uwierzyć w to co się stało. To było po prostu zbyt absurdalne, niedorzeczne. To nie miało prawa się wydarzyć! Jego pieniądze, jego plany, jego marzenia… wszystko w jednej chwili przestało istnieć. Już to wszystko miał i nagle los mu je wyrwał z zaciśniętej kurczowo pięści. Obraz porozrzucanych w przedpokoju szczątków po banknotach omal nie przyprawił go o zawał serca. Żeby wyjść z tej sytuacji ze zdrowymi zmysłami jego umysł zaktywował wszystkie mechanizmy obronne jego psychiki.  Robert w duchu zaczął przekonywać sam siebie, że pieniądze nie są ważne w życiu, że są inne dużo lepsze sposoby wyróżnienia się ze społeczeństwa niż epatowanie bogactwem. Powoli zaczynał wręcz wierzyć, że dobrze się stało. Z każdą chwilą czuł się coraz lżej, coraz lepiej, coraz szczęśliwiej. Szok, którego doznał, był na tyle silny, że zainicjował zmiany w jego osobowości. Ocknął się w końcu z letargu i mocno przytulił swoją córeczkę.
-Dziękuję – wyszeptał – to najpiękniejszy prezent jaki mogłaś mi dać.
       Od tego dnia naprawdę dużo się zmieniło. Robert poświęcił się innym wartościom niż te które można wycenić w jakiejkolwiek walucie. Przestał marzyć o majętnościach, luksusach i wysokim statusie. Przede wszystkim skupił się na rodzinie i  bliskich, ale również i na obcych. Z każdy dniem jego relacje z ludźmi stawały się coraz lepsze, aż w końcu Robert stał się powszechnie znany i lubiany. I niespodziewanie odkrył, że nic więcej do szczęścia nie jest mu potrzebne.

niedziela, 27 maja 2012

Po lewej stronie osi czasu

   Ludzie sukcesu zawsze patrzą przed siebie. Powtarzają, że nieważne skąd idziesz, ważne dokąd idziesz. Przeszłość zostawiają w tyle i na fali teraźniejszości suną z twarzą zwróconą ku świetlanej przyszłości. Nie oglądają się za siebie.
   Natomiast ja, gdy odwiedzam park w Podkowie Leśnej, nie jestem w stanie obronić się przed ofensywą wspomnień. Żaden wał nie jest w stanie zatrzymać fali obrazów zalewających mój umysł.  Echa wydarzeń, których świadkami była tamtejsze drzewa, obezwładniają i rzucają mnie na kolana. Zatrzymuję się całkowicie wchłonięty przez przeszłość, zupełnie zapominając o teraźniejszości i otoczeniu. Niestety, do takiego stanu doprowadza mnie nie tylko obecność w owym parku. Każda rzecz, każdy widok, który spowoduje wypłynięcie dawno zapomnianego szczegółu mojego życia na powierzchnię świadomości, zwyczajnie pozbawia mnie tchu. Jakaś piosenka, której słuchałem w dzieciństwie. Jakiś zeszyt z podstawówki. Płyta z danymi ze starego dysku… Cokolwiek. W takich momentach czuję, że wszystko co dobre już mnie spotkało i nie przydarzy się więcej.
   Nostalgia… Jedna wielka nostalgia… Tak bardzo chciałbym wrócić do tych czasów, tak bardzo chciałbym przeżyć to jeszcze raz. I nawet nie chodzi o to, że chciałbym uniknąć kluczowego błędu, który popełniłem. Po prostu dzieciństwo było takie cudowne. Żadnych zmartwień, żadnych trosk. Nieustanna zabawa.
   A może wcale nie było tak kolorowo? Może tylko przez pryzmat czasu wszystko wydaje mi się takie wspaniałe? Może idealizuję to, co minęło? Jeśli tak to dlaczego i dlaczego nie mogę się z tego wyrwać? Ugrzęzłem obiema nogami w przeszłości.
   Zawsze starałem się temu zaprzeczyć. Próbowałem zdławić w sobie ten rażący sentymentalizm. W moim pokoju nie ma żadnych pamiątek. Wszystko, co może wywoływać wspomnienia z reguły ląduje w koszu. A potem żałuję, że nie mam tego przy sobie. Nie ma się co oszukiwać, jestem totalnie zorientowany na przeszłość. Nienawidzę tego… i kocham…

   Ludzie sukcesu udają się myślami w podróż w przyszłość, potem wracają i planują jak tą przyszłość osiągnąć. Tak mówi pewien guru zarządzania. Ja udaję się myślami w przeszłość, a gdy wracam czuję pustkę…
   Studiuję zarządzanie. Studiuję je tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak bardzo się do tego nie nadaję.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Będziemy, prawda?

   Nie raz będziemy stawiani w sytuacji, która pozbawi nas drogocennych złudzeń. Nie raz znajdziemy się w matnii, z której będzie się nam wydawać, że nie ma wyjścia. Nie raz trafimy na huragan, który połamie nam skrzydła. Będziemy potykać się na naszej drodze setki razy, będziemy natrafiać na kłody, przeszkody, pułapki i zasadzki. Będziemy otrzymywać zwalające z nóg ciosy od losu. Będziemy tracić wiarę i nadzieję, będziemy pytać po co i dlaczego.
   Nasze serca będą krwawić, na naszych rozrywanych duszach będzie coraz więcej szwów. Ale nigdy, przenigdy nie zgodzimy się na kapitulację. Nigdy nie wywiesimy białej flagi, bo dopóki walczymy jesteśmy zwycięzcami… Będziemy szli przygnieceni ciężarem cierpienia, będziemy się czołgać, ale nigdy się nie zatrzymamy…
   A kiedy osiągniemy swój cel, wszystkie nasze bolesne doświadczenia będą mglistymi, nieistotnymi wspomnieniami. Będą dziejami zapisanymi na marginesie naszej historii, marginesie na który nikt nie patrzy, którym nikt nie zawraca sobie głowy… i będziemy już zawsze szczęśliwi. No nie?

sobota, 7 kwietnia 2012

Reklama święta

   Byłem wczoraj na cmentarzu posprzątać groby, bo to ponoć idealna okazja na takie eskapady. Nie wiem jaki ma sens zdmuchnąć kilka listków z marmurowej płyty, ale nie mnie kwestionować wolę grand starszyzny. I gdy tak lawirowałem w tym labiryncie nagrobków, jeden szczegół wzrok mój przykuł. Otóż na tych najnowszych grobach, kamieniarze przygotowujący pomniki, wykuwają reklamę swojej działalności.  Nosz ja p… Osobiście grób nie jest dla mnie żadnym symbolicznym miejscem, a rytuał pochówku jest dla mnie zupełnie odarty z mistycyzmu. A jednak nie mogę zdzierżyć, że ktoś umieszcza reklamę w takim właśnie miejscu, które bądź co bądź przez wielu uważane jest za święte. Nie mogę tego zdzierżyć, bo doprowadza mnie do furii ta ekspansja marketingu na każdą, KAŻDĄ! dziedzinę naszego życia, rujnując w ten sposób „atmosferę”. A ja jak wiadomo ideologicznie nie znoszę marketingu, bo jest pochodną konsumpcjonizmu, który obwiniam za całe zło tego świata. I teraz pytanie: co dalej? Może chirurdzy plastyczni zaczną tatuować swoje reklamy na pacjentach? Np. na sztucznym cycku byłoby napisane „Made by Doc X”. A może płatni mordercy będą grawerować dane kontaktowe na nabojach? Paranoja…

czwartek, 8 marca 2012

Wioletta i Wiktor a Dzień Kobiet

- Wszystkiego najlepszego z okazji dnia kobiet! - Wiktor wyrzucił w miarę radosnym tonem, po czym teatralnym gestem wyciągnął zza pleców bombonierkę w kształcie serca.
-Co to jest? - zapytała niemrawo Wioletta.
-No… czekoladki. - odpowiedział i zapadła chwilowa cisza wypełniona skonsternowanymi mrugnięciami Wioli. Wiktor korzystając z okazji, odwrócił szybko pudełko i przeczytał: z nadzieniem orzechowym .
-Aha… czekoladki… z nadzieniem… orzechowym… wyśmienicie… wspaniale… cudownie - kiwając głową, zrobiła sobie chwilę przerwy, żeby przemyśleć zaistniała sytuację. W końcu określiła strategię działania i natychmiast wprowadziła ją w życie. - A weź się nimi wypchaj! - fuknęła, ciskając gromami z oczu.
   Wiktor nie wydawał się zasmucony tą reakcją. Zawsze starał się dojrzeć pozytywną stronę zachodzących dookoła wydarzeń.
-No dobra - odrzekł i szybkimi ruchami zdarł opakowanie i zgodnie z prośbą małżonki oddał się wypychaniu czekoladkami.
-Boże, weź mi proszę przypomnij dlaczego ja za ciebie wyszłam? - rzuciła mu spojrzenie już nie tyle gniewne, co wypełnione litością z jaką patrzy się na porzuconego szczeniaka.
-Nabua abua myyyyy- błyskotliwie zauważył Wiktor z gębą wypełnioną czekoladkami po brzegi. Niestety rozmówczyni nie przyjęła tego argumentu.
- Dlaczego… dlaczego nie potrafisz się wysilić na jakiś normalny prezent!? Marlena dostała od Kamila złote kolczyki, a ty mi tu czekoladki przynosisz?! Masz czas do wieczora, chcę zobaczyć jakiś romantyczny prezent!...! - zgrabnie zakończyła dalszą dyskusję.
 
   Cóż miał poczynić biedny, choć najedzony Wiktor. Udał się na długą wyprawę w poszukiwaniu romantycznego prezentu. Gdzie on nie był, czego nie widział, ileż pomysłów objął swoim rozumem i ile czekoladek po drodze zjadł to naprawdę ciężko policzyć. Wrócił dopiero późnym południem. Zastał Wiolettę siedzącą przy stole nad książką. Podszedł zatem do niej bezzwłocznie i położył prezent.
- Słoik - określiła z przerażeniem - fascynujące, niesamowite, taki okrągły. No piękny słoik. I piasek w śroodku… - na ostatnim wyrazie głos się jej  załamał. Zaczęła się poważnie obawiać o zdrowie psychiczne swojego męża.
- No. A teraz spójrz - pstryknął w słoik dwukrotnie. Na ten sygnał ukryte w piasku mrówki wylazły na powierzchnie i tańcząc utworzyły kształt serca - Sam je tresowałem - powiedział z dumą. Wioletta patrzyła osłupiała. Ale tylko przez chwilę, szybko ochłonęła i skomentowała:
- No dobra… w miarę romantyczne. Ale prezent musi być też użyteczny. No bo co ja z tym niby zrobię?!
   Chcąc nie chcąc, Wiktor udał się na drugą wyprawę w poszukiwaniu prezentu. Powoli jednak zaczynał rozumieć reguły gry. Dlatego tym razem tropienie prezentu nie zajęło mu dużo czasu, za to konsumpcja czekoladek znacznie wzrosła. „To z powodu stresu” - usprawiedliwiał się w duchu.

- Są takie piękne!! - wybuch radości Wioli wstrząsnął powietrzem, gdy wyjmowała złote kolczyki z pudełka - jesteś kochany!! - pocałowała go, po czym popędziła do lustra czym prędzej przymierzyć nową biżuterię. Wiktor nie miał pojęcia w jaki sposób kolczyki spełniają ustalone wcześniej wymagania romantyzmu czy użyteczności. Wiktor w tej chwili już nic nie myślał tak naprawdę. Odczuwał tylko wielką ulgę, że przez najbliższe 3 miesiące, aż do urodzin Wioletty nie będzie już musiał myśleć o kupowaniu prezentu.

wtorek, 14 lutego 2012

Wioletta i Wiktor a Walentynki

   Wioletta czekała na ten dzień. Może nie w taki sposób, w jaki się czeka na podanie jedzenia w restauracji, gdy człowiek z głodu zjadłby kapcie. Ale z pewnością czekała. I nareszcie nadszedł ów Walentynowy dzień. Wstała zatem prawą nogą, rześka, wypoczęta i gotowa do działania. Zrobiła nawet mężowi śniadanie do łóżka, po czym przedstawiała mu na prędce ułożony plan.
-Sprawa jest prosta. Po pracy idziemy na romantyczny obiad, potem do kina, no i następnie na basen, bo podobno również tam ma być romantycznie- wyterkotała na jednym tchu.
   Przez twarz adresata wiadomości przeszedł bliżej nieokreślony grymas.
-Skarbie… przecież Walentynki są przereklamowane… Nie możemy po prostu zostać w domu? Eee pograć w scrabble, napić się wina no i takie tam? - Wiktor, próbując zachować racjonalne podejście do świata, postanowił stawiać opór.
-Oczywiście, że nie! Są walentynki, nie będziemy siedzieć w domu. A gdy wrócimy… - w tym momencie Wioletta mrużąc oczy lubieżnie prześlizgnęła językiem po górnej wardze.
   To był chwyt poniżej pasa, który błyskawicznie odebrał Wiktorowi umiejętność racjonalnego myślenia. Po prostu rozłożył go na łopatki.
- No dobra - zgodził się skwapliwie.

  Kelnerka w restauracji podeszła do nich, gdy tylko przekroczyli próg drzwi. Wskazała dogodne miejsce, podała karty menu, po czym zniknęła i po 5 minutach z szerokim uśmiechem pojawiła się ponownie.
 - Co podać? - zapytała.
 - Hmm, spróbujemy tej kaczki z jabłkami, plus surówkę z czerwonej kapusty.
- Dla dwojga tak?
- No tak.
-Yhm, a coś do picia?
- Jeden sok pomarańczowy i jeden porzeczkowy.
-Ok. W związku z tym, że mamy dziś Walentynki - zwróciła się teraz bezpośrednio do Wiktora - na życzenie klienta możemy użyć przypraw zwiększających libido. Czy życzyłby…
- Czy pani sugeruje niby, że ja mu nie wystarczam do zwiększenia libido?! - Wioletta niesiona świętym oburzeniem nie dała dokończyć kelnerce zdania. No cóż, może i miała powody, w końcu nie była brzydka. W sumie to mogłaby reklamować szampon jakiejś średniej marki. A może nawet i jakieś znaczącej marki. A teraz poczuła się tak jakby ktoś to próbował zakwestionować. Fakt faktem, że wyciągała pochopne wnioski w tempie rozpędzonej asteroidy, co sprawiało, że nie zawsze miały one sens.
- Niee, ależ oczywiście, że nie. Spokojnie - odpowiedziała kelnerka, równie zaskoczona co wystraszona - Proponujemy to każdemu w końcu. Czy jeszcze coś podać? - dodała szybko, a po otrzymaniu przeczącej odpowiedzi pospiesznie oddaliła się zrealizować zamówienie.
   Wioletta jednak nie dała wiary jej tłumaczeniom i Wiktor bez trudu odnotował pogorszenie nastroju małżonki. Miał nadzieję, że chociaż kino poprawi jej humor. Ale w kinie było jeszcze gorzej. Romantyczna komedia jaką wybrali nie była w prawdzie ani zła ani dobra. Może i dałoby się dotrzymać do końca, gdyby tylko nie te jęki i cmokania dookoła, które irytowały Wiolę niezmiernie. Ale i to by przetrzymała. Nie wytrzymała jednak, gdy siedzący obok facet położył rękę na jej kolanie. I nie obchodziło jej to, że ów człowiek miał mało krwi w alkoholu i dlatego zwyczajnie pomylił ją ze swoją dziewczyną. Wioletta nie tyle była w gorącej, co we wrzącej wodzie kąpana. Zareagowała więc celnie wymierzonym policzkiem w natręta, po czym chwyciła i wyprowadziła z kina męża, który nawet nie miał czasu zrozumieć co się stało.
  Po opuszczenia kina, mimo wszystko skierowali się na basen. W końcu nie ma nic lepszego niż siedzenie w jacuzzi, gdy w środku człowiek się gotuje.  Po tym jak Wioletta trochę ochłonęła, poszli w końcu trochę popływać. Po całym basenie były porozrzucane dmuchane serduszka. To właśnie one miały nadać romantycznego nastroju, o którym wcześniej wspominała mężowi. Mimo, że wydawały się tandetne i kiczowate, to Wioli bardzo się spodobały. Do czasu.
- Hey, zobacz, rzuciła serduszko w moją stronę. - Wiktor wskazał ruchem głowy stojącą w kącie młodą kobietę o nienagannej sylwetce. - Muszę jej oddać! - krzyknął, po czym chciał rzucić się, żeby popłynąć w jej kierunku. Nie zdążył. Wioletta chwyciła go za czuprynę, bez zbędnej troski niczym lwica chwyta swoje młode, po czym odholowała go do brzegu.
-Wychodzimy - rzuciła wściekle.

-Nigdy!... Więcej!... Walentynek!... - wyrzuciła z siebie, gdy już wsiedli do samochodu.
-Ale, ale… został jeszcze jeden punkt do spełnia z twojego walentynkowego planu - odpowiedział z lubieżnym uśmiechem.
- Zapomnij… od tego wszystkiego rozbolała mnie głowa - jednym zdaniem zgasiła jego entuzjazm.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Niech nastanie moda na uśmiech.

    Właściwie większość z nas ma potrzebę bycia oryginalnym i niepowtarzalnym. Wystarczy wyjść na ulicę, żeby zauważyć jak bardzo ludzie próbują manifestować swoją odrębność. Np. niektórzy wspinają się po ścianie Mariotu, jakby nie mogli kulturalnie skorzystać z windy. Inni z kolei jeżdżą idealnie rzucającym się w oczy różowym Ferrari. Całe rzesze ludzi tracą czas i pieniądze by wyrazić swoje jedno jedyne ja przy pomocy odpowiedniej stylizacji wyglądu zewnętrznego, co tworzy z tłumu czasami całkiem barwną mozaikę. Tymczasem, żeby wyróżnić się z tłumu wystarczy tak niewiele. Wystarczy się uśmiechnąć. Jednak nie chodzi mi o śmianie się na cały głos z ziomkami, ale o taki błogi uśmiech odzwierciedlający pozytywne nastawienie do świata.
   Czemu tak rzadko się uśmiechamy na ulicy? Przecież w uśmiechu właściwie nie ma nic złego. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby komuś, dajmy na to, pękły od niego policzki. Zgadzam się, czasami może on nam nadać głupkowatego wyrazu twarzy. Tak, mogą się od niego robić zmarszczki. I owszem, według badań uśmiechnięci mężczyźni są oceniani jako mniej atrakcyjni fizycznie wśród płci przeciwnej. Ale to wszystko drobiazg w porównaniu do profitów, które płyną z jego stosowania.
   Cielesność z naszym stanem umysłu przeplatuje się w jeszcze większym stopniu niż nam się wydaje. Wystarczy przybrać inną pozycję fizyczną, żeby delikatnie zmienić kierunek myśli. Np. jak twierdzą naukowcy, stojąc z założonymi rękami człowiek okazuje się być bardziej zdecydowanym. Albo inny przykład, kiwanie głową w rytm „tak” w trakcie zamartwiania się spowoduje wzrost negatywnego wpływu naszych smutków. Podobnie jest z uśmiechem. Aktywując go, nasz umysł przechodzi na jasną stronę mocy. A jak uśmiechniemy się do swojego odbicia w lustrze, to efekt będzie podwójny. I od razu świat wygląda przyjaźniej.
    I to by było na tyle z teorii. Z praktyką jest nieco trudniej.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Urbanizacja Rotka

   I stało się. W wyniku zakrojonej na szeroką skalę intrygi oraz złożonych przeze mnie obietnic in blanco, tudzież mojego własnego zrzędzenia, wylądowałem ponownie w słynnym mieście, to jest w Pruszkowie. Dzielę tutaj z moim bratem i jego dziewczyną mieszkanie o powierzchni niewiele większej niż powierzchnia chusteczki, dzięki czemu na dywany nie trzeba wydawać fortuny.
   Muszę przyznać, że pomimo moich obaw, Pruszków okazał się być przyjemnym miastem… jeżeli  tylko lubicie chodzić z połamanymi żebrami i rękojeścią noża wystającą z brzucha. Nie no, bez takich. Na dzień dzisiejszy to już naprawdę bezpieczna miejscowość… o ile jesteście dzieckiem znanego gangstera. Eh, dobra, koniec z tymi durnymi żarcikami. Z ręką na sercu przyznaję, że mieszka się tam całkiem dobrze. Mam pokoik z widokiem na park, skąd z wielką wesołością obserwuję jak obłąkani ludzie tarzają się po ziemi ze swoimi czworonogami. W dodatku pozytywnie zaskoczyła mnie masowa ilość rowerzystów, przebieżających ten niewielki skrawek zieleni. Nie wiem skąd w ogóle wzięło się tyle rowerów w Pruszkowie. Pewnie kradzione.
   O ile za oknem dzieją się rzeczy pasjonujące i nie z tej ziemi, to po wewnętrznej stronie ścian nie dzieje się prawie nic, do tego stopnia, że widzę jak zastyga czas w powietrzu. A to dlatego, że na zawarość mojego pokoju składa się jedynie łóżko i szafa, która rzecz oczywista stoi pusta. Nie zabrałem z domu praktycznie nic. Nie mam w mieszkaniu komputera, wieży, gitary, pianina, telewizora ani nawet biurka. Wszystko czym muszę się zadowolić to książki. Bo to naprawdę dobry układ. Mam dużo zaległości czytelniczych, a teraz nareszcie mogę się poświęcić całkowicie ich nadrabianiu.
   Ale ale, oczywiście jest pewien haczyk.  Na weekendy wracam do domu. Ciężko sobie wyobrazić mój nastrój, gdy nadchodzi piątek, a ja wsiadam w kolejkę i jadę na moją wieś. Każdego piątku czuję się jakbym wracał do kraju po przymusowej emigracji, trwającej przynajmniej kilka wieków.  A kiedy już pojawię się w moim kochanym, prawdziwym, naukochańszym pokoju, pierwsza rzecz na którą patrzę to… pianino. Serio, to niewiarygodne uczucie, które udziela się chyba tylko takim pojebusom jak ja, ale kiedy patrzę na to pianino po 4 dniach nieobecności… nie da się tego opisać. To nie jest rozkosz, radość, eforia czy ekstaza. Nic z tych rzeczy. To jakaś taka błogość, wewnętrzna harmonia, przekonanie, że wszystko jest tak jak powinno być, a ja właśnie znajduję się we właściwym miejscu. I to że nie umiem na nim grać nie ma nic do rzeczy.

wtorek, 3 stycznia 2012

U-a-ha rowery dwa.

  W czwartki, a czasami również i we wtorki, gdy wybije godzina 20, po czym minie jeszcze z tuzin ciągnących się jak krówka minut, mój środek lokomocji o romantycznie brzmiącej nazwie „pociąg WKD” ostatnimi siłami doczłapuje do mojego docelowego przystanku. Myślę sobie, że fajnie się siedzi, siedzenie w tyłek grzeje i w ogóle, ale wysiadać mi jednak trzeba. Zatem wstaję ślamazarnie i powłóczając nogami „idę” albo wręcz przeciwnie, bo to różnie bywa, podrywam się energicznie i radośnie kicam w kierunku mojego czerwonego, jakże porywczego automobila, zwanego przez ludzi Fiatem Punto*. I za każdym razem, czy zimno, czy słota, czy trzęsienie ziemi, czy deszcz meteorytów, czy inwazja obcych, na peronie widzę pewnego mężczyznę, już raczej po kwiecie wieku, stojącego z dwoma perfekcyjnie oświetlonymi rowerami, czekającego cierpliwie na… na swoją żonę jak sądzę. Gdy w końcu ją dostrzega w tłumku wydostającego z pociągu, na jego obliczu pojawia się błogi uśmiech, który swoją jasnością zawstydza Syriusza. Następnie ów pan wita się czule z tą chyba żoną, jakby nie widzieli się od conajmniej 7 lat, po czym odjeżdżają na swoich rowerkach i tyle ich widzę. Naprawdę sympatyczny widok muszę przyznać. Grodzisk Mazowiecki stacja Radońska. To tutaj odzyskuję wiarę w ludzi.

   Co do wyżej wymienionego pociągu WKD zwanego również kolejką, kabanem, kolbą, WuKaDką itd. Bieży on na indywidualnie wydzielonej linii kolejowej łączącej Grodzisk Mazowiecki z Warszawą. Środek miejskiego transportu, którego wartości nie da się przecenić. Nazywam go pełnoprawnym ślimakiem. I nie tylko dlatego, że nie osiąga on zbyt imponujących prędkości  (W biegu na 100 metrów dla inwalidów najprawdopodobniej uplasowałby się poza podium, nie wiem może to wina zbyt kwadratowych kół, a może tego, że przystanków na linii jest więcej niż żądnych pokarmu studentów w Polsce). Dla mnie jest on ślimakiem, bo czuję się w nim jak w mobilnym domu  (tak wiem to czyni ze mnie ślimaka, nie z kolejki, niemniej nie czepiajcie się, jakieś podstawy do takiego skojarzenia mam). W końcu spędzam tam 2 godziny dziennie. Poza tym już od młodości był to nasz jedyny środek transportu, zżyliśmy się z nim. WuKaDka przeplatała się z naszym życiem nieustanie, towarzyszyła nam niczym opiekunka. Jej stacje stały się dla nas swoistymi centrami społeczno-rozrywkowymi i dostarczyły nam wielu dobrych chwil. Tak, to były dobre czasy.

*Udało mi się w końcu rozszyfrować skrót Punto. Otóż znaczy on nie mniej, nie więcej niż Prototypowy Ultra  Nowoczesny Transporter Osobowy.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...