I stało się. W wyniku zakrojonej na szeroką skalę intrygi oraz złożonych przeze mnie obietnic in blanco, tudzież mojego własnego zrzędzenia, wylądowałem ponownie w słynnym mieście, to jest w Pruszkowie. Dzielę tutaj z moim bratem i jego dziewczyną mieszkanie o powierzchni niewiele większej niż powierzchnia chusteczki, dzięki czemu na dywany nie trzeba wydawać fortuny.
Muszę przyznać, że pomimo moich obaw, Pruszków okazał się być przyjemnym miastem… jeżeli tylko lubicie chodzić z połamanymi żebrami i rękojeścią noża wystającą z brzucha. Nie no, bez takich. Na dzień dzisiejszy to już naprawdę bezpieczna miejscowość… o ile jesteście dzieckiem znanego gangstera. Eh, dobra, koniec z tymi durnymi żarcikami. Z ręką na sercu przyznaję, że mieszka się tam całkiem dobrze. Mam pokoik z widokiem na park, skąd z wielką wesołością obserwuję jak obłąkani ludzie tarzają się po ziemi ze swoimi czworonogami. W dodatku pozytywnie zaskoczyła mnie masowa ilość rowerzystów, przebieżających ten niewielki skrawek zieleni. Nie wiem skąd w ogóle wzięło się tyle rowerów w Pruszkowie. Pewnie kradzione.
O ile za oknem dzieją się rzeczy pasjonujące i nie z tej ziemi, to po wewnętrznej stronie ścian nie dzieje się prawie nic, do tego stopnia, że widzę jak zastyga czas w powietrzu. A to dlatego, że na zawarość mojego pokoju składa się jedynie łóżko i szafa, która rzecz oczywista stoi pusta. Nie zabrałem z domu praktycznie nic. Nie mam w mieszkaniu komputera, wieży, gitary, pianina, telewizora ani nawet biurka. Wszystko czym muszę się zadowolić to książki. Bo to naprawdę dobry układ. Mam dużo zaległości czytelniczych, a teraz nareszcie mogę się poświęcić całkowicie ich nadrabianiu.
Ale ale, oczywiście jest pewien haczyk. Na weekendy wracam do domu. Ciężko sobie wyobrazić mój nastrój, gdy nadchodzi piątek, a ja wsiadam w kolejkę i jadę na moją wieś. Każdego piątku czuję się jakbym wracał do kraju po przymusowej emigracji, trwającej przynajmniej kilka wieków. A kiedy już pojawię się w moim kochanym, prawdziwym, naukochańszym pokoju, pierwsza rzecz na którą patrzę to… pianino. Serio, to niewiarygodne uczucie, które udziela się chyba tylko takim pojebusom jak ja, ale kiedy patrzę na to pianino po 4 dniach nieobecności… nie da się tego opisać. To nie jest rozkosz, radość, eforia czy ekstaza. Nic z tych rzeczy. To jakaś taka błogość, wewnętrzna harmonia, przekonanie, że wszystko jest tak jak powinno być, a ja właśnie znajduję się we właściwym miejscu. I to że nie umiem na nim grać nie ma nic do rzeczy.
A ci obłąkańcy - tak z ciekawości - to łysi z pitbullami? ;-)
OdpowiedzUsuńP.S. Gdybyś -w razie - spotkał Masę, Kiełbasę albo Kotleta, to pozdrów ;-)
hej, urocze z tym pianinem:)
OdpowiedzUsuńWrażliwa dusza z Ciebie
Desperate Househusband,
OdpowiedzUsuńłysi z pitbulami tarzaliby się ze swoimi zwierzakami? Nie sądzę ;-)
Oki, pozdrowię :D
Magdo,
to po prostu magia pianina ;)
Rotek, jestem z Ciebie dumna - dojrzewasz! Masz swój kąt. :D
OdpowiedzUsuńNo powiedzmy, że mam swój kąt, teraz w planach mam zasadzenie drzewa :) Ale wciąż daleko mi do dojrzałości. Właściwie to coraz częściej słyszę, że jestem 'gupi' i że ze mną to gorzej niż z dzieckiem ;)
OdpowiedzUsuńMój drogi Rotku! Jak strasznie się stęskniłam! Kochany mój, i tak okoliczności naszego ponownego spotkania zbyt piękne nie są, bo czas na wejście tutaj znalazłam przez problemy zdrowotne i przymusowe refleksje poza szkolno-naukowe. Ale jestem i strasznie się cieszę! Tak wiele muszę tutaj nadrobić, ale widzę niejakie zmiany i czuje się troszkę zagubiona... Pruszków? Hmm.. dojdę do tego :) Pobawię się w detektywa!
OdpowiedzUsuńDrogi Rotku, co do twojego pianina.. Harmonia mówisz? Pojebus? Zwariowałeś chyba!
To piękne, że taka (no dobra nie mogę powiedzieć niewielka, ale..) rzecz wprowadza Cię w nastrój błogiej harmonii. Czytając to poczułam bratnią duszę, chociaż ja znajduję sobie przeważnie układ rzeczy przeważnie ze sobą niepowiązanych, tworzących według mnie jakiś ciąg, który wywołuje u mnie spokój. Dzięki Bogu, mam też automatyczny wykrywacz do odnajdowania nowych układów harmonii w wypadku uszkodzenia poprzedniego.. Niestety nie jest to taka prosta synteza, a zachwiana harmonia wprowadza do życia trochę niepokoju, mimo, że czasami nawet jej nie dostrzegamy.
Gdy tak po prostu napisałeś o pianinie, pomyślałam o tymże klawiszowcu u mojego dziadziusia. Zawsze mi się podobało i tak bardzo pragnęłam na nim grać.
Jako wielki mały uparty człowiek w wieku lat 7 postanowiłam przyswoić tą naukę sama. niestety skończyło się na graniu po 1 nutce... Ale jest ono dla mnie ważnym elementem. Jest w nim wielka historia, która była mi opowiedziana.. Może nie daje mi jakiegoś wyższego spokoju oglądanie go, ale ciepłe uczucie radości. Bo pomimo, że jestem strasznym jego towarzyszem, zawsze przyjmuje mnie z otwarta klapą :) Piszę i piszę, ale po prostu tak strasznie się cieszę, że mogę znów Cie poczytać ;)
Buziaki
Ja też mam pianino, które wiele przeżyło.
OdpowiedzUsuńKasiu
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, że dopiero teraz odpisuję, ale tak jak wspominałem, w Pruszkowie nie mam komputera, więc nie miałem jak odpisać. Piękne jest to wspomnienie odnośnie dziadka, dobrze jest mieć coś takiego, co pozwoli Ci przeżyć wspaniałe wydarzenia z przeczłości jeszcze raz. Dzięki, ja też się cieszę, że mogę znowu czytać Twoje komentarze :) Wracaj do zdrowia!
Temyklesie
OdpowiedzUsuńProblem polega na tym, że owe pianino nie należy do mnie :( Czuję się w takim razie upoważniony, żeby Ci zazdrościć ;)
Aj Rotku! Miłego weekendu :)
OdpowiedzUsuńAż się wzruszyłam...przypomniałeś mi to błogie uczucie... po powrocie z roku na obczyźnie pamiętam, że padłam do "stóp" Rolanda i go ucałowałam i nastała taka harmonia w mym sercu. Rotek dostałam pracę od 30 marca na pare miesiecy wiec możesz nieco dłużej nacieszyć się naszym najwspanialszym kochanym instrumentem;)
OdpowiedzUsuń:D Ale widzimy się niedługo, right?
OdpowiedzUsuńright, przyjezdzam ok 7 lutego na wschód Polski;)
OdpowiedzUsuń