poniedziałek, 14 lutego 2011

Za spalonym mostem.


   Słońce już dawno schowało się za horyzontem. Na niewielkiej polanie wiatr rozdmuchiwał nieśmiałe kłęby dymu dogasającego ogniska. Wątły blask rozżarzonych kawałków drewna rzucał skromne światło na ogromną sylwetkę człowieka siedzącego w pobliżu ze skrzyżowanymi nogami, przepasanego jedynie kawałkiem zwierzęcej skóry na biodrach. Z jego postury biła nadludzka siła i godność. Pod jego skórą malowały się potężne mięśnie. Były tak wyhartowane, że można było dostrzec każde włókno. Całe jego ciało pokryte było szerokimi bliznami. Pamiątki po wielu zwycięskich bitwach. I to nie tylko z ludźmi. Często przychodziło mu stawać nawet przeciwko niedźwiedziom. Nigdy nie przegrał. Gdyby przegrał to by nie żył, bo wolał umrzeć niż zhańbić się ucieczką. Niegdyś był wodzem plemienia. Powszechnie poważanym i szanowanym. Cieszył się ogromną sławą, wszędzie gdzie tylko doszły o nim wieści. Kiedyś… Ale ludzka natura nie jest ani wierna ani stała, ale za to nad wyraz podatna. Brekoree, chytry lis, siał podstępnie ziarno zwątpienia w sercach jego ludzi. Stopniowo i konsekwentnie podżegał i namawiał do buntu, aż w końcu dopiął swego. Wódz został obalony i wygnany. I teraz siedział tutaj, zapatrzony przed siebie niewidzącym wzrokiem. Nie poruszył się nawet, gdy wyłowił z oddali odgłos zbliżających się szybkich kroków. Z mroku wyłoniły się dwie rosłe postaci.
-Wazuuki!- krzyknął pierwszy z nich zdyszanym głosem - szukamy cię już od połowy księżyca!
    Mężczyzna drgnął na dźwięk swojego imienia. Wiele wody upłynęło, gdy słyszał je po raz ostatni. W samotności spędził tyle czasu, że musiał się zastanowić, czy w ogóle tak właśnie się nazywa. Spojrzał na przybyłych i bez słów wskazał im miejsce do spoczęcia.
-Nie Wazuuki, nie ma czasu na odpoczynek - odmówił energicznie drugi z nich.
    Chwackie chłopy. Wytrwałości nie można im odmówić, pomyślał i przyjrzał się im bliżej. W końcu rozpoznał w nich jego dwóch byłych najznakomitszych gońców. Garoth i Meaguel. Wprawdzie, gdy ostatni raz ich widział, byli jeszcze bardzo młodzi, ale krzepkość najwyraźniej wciąż im służy. Wstał do nich i skinął lekko głową na przywitanie. Mimo, że jego niezapowiedziani goście również odznaczali się pokaźną tężyzna fizyczną, to przy Wazuukim wyglądali jak chude brzozy przy starym dębie.
-Zatem mówcie, co was skłoniło, żeby zadać sobie tyle trudu na odnalezienie banity w tak rozległym świecie. – Ponaglał bez ogródek. W końcu nie było czasu nawet na chociażby zapalenie fajki. Zresztą od zarania dziejów był znany z lakoniczności i lapidarności języka.
-Wazuuki… potrzebujemy cię - wydusił z siebie Garoth, jakby przełamując się przez niewidzialne bariery – Hiszpanie idą! Brekoree nakazał odwrót w stronę Kamiennego Lasu. Tam mamy się wszyscy spotkać. Przyszliśmy po Ciebie, bo chcemy ciebie znów jako wodza.
-Nigdzie nie pójdę- rzucił krótko, treściwie i dosadnie. Naprawdę był w tym dobry. Garoth wprawdzie spodziewał odmowy, jednak ta była tak stanowcza, że stracił rezon, o ile w ogóle go miał. Zapadła grobowa cisza, stali naprzeciwko siebie mierząc się wzrokiem.
-Wazuuki… - wtrącił się nieśmiało Meaguel - tu nie chodzi tylko o Hiszpan. Nasi ludzie krzyczą we śnie, ich ciała jednego dnia biją żarem, a następnego już zioną chłodem… wiecznym chłodem. Do tego panoszy się głód. Wazuuki nie radzimy sobie. Potrzebujemy znowu twardej ręki.
-Dawno, dawno temu podjęliście decyzję. Pozbawiliście mnie władzy. Nie ma odwrotu - wielki wódz był nieugięty.
-Wazuuki! Przełknij swoją dumę - wrzeszczał Garoth już widocznie straciwszy cierpliwość – Zgubisz zarówno nas jak i siebie.
-Być może tak właśnie powinno być.  Może tak będzie lepiej. Może okazaliśmy się niegodni, aby żyć -odparł z goryczą.
   Jego postawa dawała jasno do zrozumienia, że nic nie wskórają. Rzucili mu smutne spojrzenie. Wiedzieli, że nie zdołają go przekonać, znali go nie od dziś. A jednak, gdy ruszali w poszukiwania, tliła się w nich jeszcze nadzieja. Wazuuki zdmuchnął ją w mgnieniu oka. Z jednej strony chwytała ich wściekłość, z drugiej przyznawali w duchu, że sami są sobie winni. Gdyby tylko nigdy nie porzucili swojego wodza…
-Nic tu po nas, idziemy Meaguel. Żegnaj Wazuuki - nie śmieli dalej kontynuować tej krótkiej  dyskusji. Odwrócili się i pognali jak wiatr przed siebie.
   Wazuuki wrócił na swoje miejsce i dorzucił nieco suchych gałęzi do ledwie tlącego się ogniska. Płomień dziko skwiercząc szybko ogarnął nową dostawę. Były wódz spojrzał w niebo. Z góry leciał spadający powoli uschnięty liść, zmierzający powoli kołyszącym ruchem prosto w płomienie. Taki bezwładny. Prosto w unicestwienie. I nic nie może z tym zrobić. Nie może tego zatrzymać. Bezsilny w obliczu praw fizyki. Wobec losu. Mógł dalej rosnąć szczęśliwy na drzewie, ale wolał wybrać swoją drogę…

6 komentarzy:

  1. Bardzo dziwne opowiadanie, wiem, że ma jakiś ukryty sens, ale nie do końca umiem go odczytać..

    OdpowiedzUsuń
  2. iammodest.
    Dzięki

    Patko,
    bo to nie jest opowiadanie dla zakochanych :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ludzie. Ludzie są dumni, egoistyczni i zachłanni.
    Zastanawiam się, czy to plemię jest aż tak podatne na manipulacje, że przez swoja głupotę stracili kogoś cennego, czy rzeczywiście były wódz jest taki dumny?..
    Nadzieja matką głupich po raz kolejny, a upartość zagłada innych...

    OdpowiedzUsuń
  4. Sugerujesz, że jestem ograniczona? :>

    OdpowiedzUsuń
  5. Kasiek
    Nie wiem jak Ty, ale ja już dużo cennego straciłem w wyniku podejmowania idiotycznych, nieodwracalnych decyzji. Więc dałem upust swoim emocjom :)

    Patko
    Hmmm w sumie to tak :D Ale w ten niezwykle pozytywny sposób :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...